Выбрать главу

– Nie przepłynę.

Tymczasem ja już zdjąłem spodnie i buty.

– Tylko nie zaczynaj teraz z jakimiś historiami.

– Naprawdę nie mogę, brzuch mnie boli. Przeklęty agrest. Kląłem i klnąc szukałem, aż znalazłem w kieszeni marynarki jedną markę i trochę drobnych. Pobiegłem z tym do Brösen i u starego Krefta wypożyczyłem na dwie godziny łódkę. Nie było to wcale takie łatwe, jak się teraz przy pisaniu wydaje, chociaż Kreft wiele nie pytał i pomógł mi zepchnąć łódkę na wodę. Kiedy przybijałem do brzegu, Mahlke tarzał się w mundurze po piasku. Musiałem go kopnąć, żeby wstał. Drżał, pocił się, wpychał sobie pięści w okolicę żołądka; ale pomimo niedojrzałego agrestu na pusty żołądek do dziś jakoś nie mogę uwierzyć w te jego bóle.

– Idź między wydmy, no, jazda!

Poszedł zgięty w pół, powłócząc nogami po piasku, i zniknął za kępami wydmuchrzycy. Może mógłbym dojrzeć jego czapkę, ale patrzyłem w kierunku mola, chociaż żaden statek nie przybijał ani nie odbijał. Wprawdzie Mahlke wrócił jeszcze zgięty, ale pomógł mi uporać się z łódką. Posadziłem go na rufie, położyłem mu na kolanach siatkę z konserwami i wetknąłem w łapę otwieracz, zawinięty w gazetę. Kiedy za pierwszą, a potem za drugą mielizną morze pociemniało, powiedziałem:

– Teraz ty mógłbyś trochę powiosłować.

Wielki Mahlke nawet nie kiwnął głową, siedział skurczony, trzymał się zawiniętego w papier otwieracza i patrzył poprzez mnie: bo siedzieliśmy naprzeciwko siebie.

Chociaż już nigdy, aż do dnia dzisiejszego, nie wsiadłem do łódki, wciąż jeszcze siedzimy naprzeciw siebie; jego palce poruszają się niespokojnie. Na szyi nie ma nic. Ale czapka nasadzona jest prosto. Z fałd munduru sypie się piasek. Deszcz nie pada, lecz czoło jego jest zroszone. Wszystkie mięśnie napięte. Oczy wychodzą na wierzch. Z kim zamienił się na nosy? Oba kolana rozlatane. Na morzu nie ma kota, lecz mysz ucieka.

Przy tym wcale nie było zimno. Tylko kiedy chmury się rozdzierały, a przez szczeliny padały promienie słońca, plamiaste dreszcze przebiegały ledwie oddychającą powierzchnię wody i sięgały łodzi.

– Pomachaj trochę wiosłami, to rozgrzewa.

Rufa odpowiedziała tylko dzwonieniem zębami, a wśród stękania padały zduszone słowa:

– …ma się z tego. Mógł mi ktoś wcześniej powiedzieć. Z powodu takiego głupstwa. A prelekcję miałbym naprawdę dobrą. Począwszy od opisu celownika, potem o granatach, silnikach Maybacha i tak dalej. Jako ładowniczy musiałem wychodzić z czołgu, żeby wbijać obluzowane bolce, nawet w czasie ostrzału. Ale chciałem nie tylko o sobie. Chciałem o moim ojcu i o Labudzie. Tylko krótko o katastrofie pod Tczewem. I jak mój ojciec dzięki osobistej odwadze. I że ja przy celowniku zawsze o moim ojcu. Nie miałem nawet zapewnionego bytu, kiedy on. Dziękuję ci także za świece wtedy. O, zawsze Czysta, Ty w nieskalanym blasku. Przez Twoje orędownictwo stanę się godny. Pełna miłości. Łaski pełnaTak jest. Bo zaraz moja pierwsza akcja na północ od Kurska to udowodniła.

I w samym środku tego bajzlu, kiedy pod Orłem ruszył kontratak. I jak w sierpniu nad Worsklą Maria Panna. Wszyscy śmieli się i ściągnęli mi na kark kapelana dywizji. Ale potem zatrzymaliśmy front. Niestety, przeniesiono mnie na środkowy odcinek. Inaczej pod Charkowem nie poszłoby tak łatwo. Wkrótce, pod Korosteniem, ukazała mi się znowu, kiedyśmy pięćdziesiąty dziewiąty korpus. Przy tym nigdy nie trzymała Dzieciątka, tylko obraz. Wie pan, panie dyrektorze, on wisi u nas na korytarzu koło woreczka z przyborami do czyszczenia butów. Nie trzymała go na wysokości piersi, lecz niżej. Miałem dokładnie na środku celownika parowóz.

Musiałem tylko mierzyć pomiędzy mojego ojca i palacza Labudę. Czterysta. Bezpośredni ostrzał. Widziałeś przecież, Pilenz, rąbię zawsze w środek, między wieżyczkę a dół. To daje niezły efekt. Nie, nie mówiła nic, panie dyrektorze. Ale jeżeli mam być zupełnie szczery: ze mną może nie rozmawiać. Dowody? Mówię przecież, trzymała obraz. Albo w matematyce. Kiedy pan wykłada i wychodzi z założenia, że linie równoległe spotkają się w nieskończoności, to wynika z tego, sam pan musi przyznać, coś transcendentnego. Tak samo było na pozycji na wschód od Kazatynia. Trzeciego dnia świąt Bożego Narodzenia. Poruszała się od lewej w stronę lasku z szybkością marszową trzydzieści pięć. Musiałem się tylko tego trzymać, tego trzymać, ognia. Uderz dwa razy lewym wiosłem. Pilenz, oddalamy się od kursu na krypę.

W czasie tego skrótowego wykładu, wygłoszonego początkowo wśród szczękania zębami, a potem już z opanowaniem, Mahlke potrafił czuwać nad kursem naszej łodzi i nadać mi przez rytm swojej dykcji takie tempo wiosłowania, że aż pot wystąpił mi na czoło; jego skóra obeschła, pory się zamknęły. Ani przez jedno uderzenie wiosła nie byłem pewien, czy nie widzi ponad rosnącymi nadbudówkami minowca czegoś więcej prócz krążących tam jak zawsze mew.

Zanim dobiliśmy do wraku, siedział swobodnie na rufie, bawił się niedbale wyjętym z papieru otwieraczem do konserw i nie skarżył się już na bóle brzucha. Na pokładzie stanął przede mną i kiedy umocowywałem łódkę, jego ręce manipulowały koło szyi: wielki lizak powrócił z tylnej kieszeni spodni na swoje dawne miejsce. Zacieranie rąk, słońce przebiło się przez chmurę, rozluźnianie mięśni: Mahlke stąpał po pokładzie pewnym krokiem właściciela, mruczał pod nosem urywki litanii, machał ręką mewom i grał rolę dobrego wujaszka, który po długoletniej, pełnej przygód nieobecności przyjeżdża w odwiedziny, przywozi siebie samego w podarunku i cieszy się powrotem do bliskich: „Halo, moi kochani, wcaleście się nie zmienili!”

Trudno mi było wpaść w jego nastrój.

– Pośpiesz się, pośpiesz! Stary Kreft pożyczył mi łódkę na półtorej godziny. Początkowo chciał tylko na godzinę.

Mahlke uderzył od razu w rzeczowy ton:

– No dobrze. Nie należy zatrzymywać podróżnych. Swoją drogą ten statek, tak, ten obok tankowca, ma dosyć głębokie zanurzenie.

Załóżmy się, że to szwedzki. Jeszcze dzisiaj do niego powiosłujemy, żebyś wiedział. I to zaraz, jak tylko się ściemni. Postaraj się być tu około dziewiątej. Tego mogę chyba żądać od ciebie, co?

Oczywiście przy tak złej widoczności nie można było stwierdzić, jaką banderę ma frachtowiec na redzie. Mahlke zaczął się rozbierać ceremonialnie i gadatliwie. Plótł trzy po trzy. Trochę o Tulli Pokriefke: – To ścierwo, jeżeli chcesz wiedzieć. – Plotki o księdzu Guzewskim: – Podobno robił jakieś machlojki z materiałami, a nawet z obrusami na ołtarze czy raczej z talonami na nie. Przychodził kontroler z wydziału gospodarczego. – Potem coś zabawnego o ciotce: – Ale jedno trzeba jej przyznać, z moim ojcem zawsze dobrze się rozumiała, jeszcze kiedy oboje byli dziećmi na wsi. – I wreszcie stare historyjki o lokomotywie: – Mógłbyś jednak przedtem zajrzeć na Osterzeile i zabrać fotografię z ramką lub bez ramki. Nie, niech lepiej wisi tam, gdzie wisi. To tylko balast.

Stał w czerwonych spodenkach gimnastycznych, będących dla nas kawałkiem tradycji naszego gimnazjum. Mundur złożył starannie w przepisową kostkę i ukrył za kabiną nawigacyjną, na swoim stałym miejscu. Buty z cholewami ustawił jak przed położeniem się spać. Powiedziałem jeszcze:

– Masz wszystko, puszki też? Nie zapomnij otwieracza. Przesuwał order to w lewo, to w prawo, plótł głupstwa jak sztubak, bawił się w dawną grę pytań:

– Ile ton ma argentyński okręt bojowy „Moreno”? Prędkość w węzłach? Grubość opancerzenia na linii zanurzenia? Rok budowy? Kiedy przebudowany? Ile dział stopięćdziesięciodwumilimetrowych miał „Vittorio Veneto”?

Odpowiadałem niechętnie, choć byłem zadowolony, że to wszystko jeszcze pamiętam.

– Czy zabierzesz obie puszki za jednym razem na dół?

– Zobaczę.

– Nie zapomnij otwieracza, leży tutaj.

– Troszczysz się o mnie jak matka.

– Wiesz, gdybym był tobą, nie zwlekałbym już dłużej z zejściem.

– Tak, oczywiście. Wyobrażam sobie, jak wszystko pięknie zapleśniało.