Выбрать главу

Podczas gdy my kłóciliśmy się jeszcze i koniecznie chcieliśmy, żeby srebro się świeciło, on ukląkł w cieniu kabiny nawigacyjnej i tak długo przesuwał znalezisko przed swoimi kościstymi kolanami, aż wizerunek znalazł się pod odpowiednim kątem dla jego spuszczonych do modlitwy oczu. Śmieliśmy się, kiedy siny i trzęsący się kreślił wymoczonymi palcami znak krzyża, usiłował odmawiać pacierz drżącymi wargami i mamrotał coś po łacinie za kabiną nawigacyjną. Dziś myślę, że już wówczas było to coś z jego ulubionych sekwencji, rozbrzmiewających tylko w piątek przed Niedzielną Palmową: „Virgo virginum, praeclara, mihi iam non sis amara…”

Później, kiedy nasz dyrektor, profesor Klohse, zabronił Mahlkemu publicznego noszenia polskiego medalu w szkole – Klohse był amtsleiterem, ale z rzadka tylko wykładał w mundurze partyjnym – Joachim zadowalał się dawnym małym amuletem i stalowym śrubokrętem, dyndającym pod jabłkiem Adama, które pewnemu kotu wydało się myszką.

Mahlke powiesił sczerniałą srebrną Matkę Boską pomiędzy brązowym profilem Piłsudskiego a pocztówkowym zdjęciem komodora Bontego, bohatera spod Narviku.

II

Czy ta adoracja była jedynie żartem? Wasz dom stał przy Westerzeile. Twoje poczucie humoru, jeżeli je w ogóle posiadałeś, było osobliwego rodzaju. Ależ nie, wasz dom znajdował się przy Osterzeile. Zresztą i tak wszystkie ulice osiedla wyglądały jednakowo. Wystarczyło, żebyś jadł kawałek chleba z masłem, a już pękaliśmy ze śmiechu, zarażając się nim nawzajem. Dziwiliśmy się, kiedy musieliśmy się śmiać z ciebie. Gdy jednak profesor Brunies zapytał wszystkich uczniów z naszej klasy o ich przyszły zawód, a ty – wówczas umiałeś już pływać – odpowiedziałeś mu: „Ja zostanę klownem i będę rozśmieszał ludzi”, w czworokątnej klasie nikt się nie roześmiał – a ja przestraszyłem się, bo kiedy Mahlke oświadczył, że pragnie być klownem w cyrku lub gdzie indziej, zrobił bardzo poważną minę i naprawdę można się było obawiać, że pobudzi kiedyś ludzi do okropnego śmiechu, choćby wsuniętą między numer z dzikimi zwierzętami a akrobacje na trapezie publiczną adoracją Marii Panny; ale to chyba było serio, ta modlitwa na krypie – czy też chciałeś nam tylko zrobić kawał?

Mieszkał przy Osterzeile, a nie przy Westerzeile. Jednorodzinny dom znajdował się obok, pomiędzy i naprzeciw takich samych domków jednorodzinnych, które różniły się tylko numeracją, ewentualnie różnymi wzorami lub sposobem podpięcia firanek, ale bynajmniej nie roślinnością w wąskich ogródkach przed domami. W każdym takim ogródku był też umieszczony na słupku domek dla ptaków i glazurowane ozdoby: żaby, muchomory albo karzełki. Przed domem Mahlkego przykucnęła ceramiczna żaba. Ale również przed następnym i jeszcze dalszym domkiem siedziały zielone ceramiczne żaby.

Krótko mówiąc, był to numer dwudziesty czwarty i Mahlke mieszkał, jeśli szło się od strony Wolfsweg, w czwartym domu po lewej stronie ulicy. Osterzeile, podobnie jak równoległa do niej

Westerzeile, stykała się pod kątem prostym z Bärenweg, równoległą do Wolfsweg. Kto szedł przez Westerzeile od strony Wolfsweg, widział, ponad czerwonymi dachówkami, po lewej ręce przednią i zachodnią stronę wieży z oksydowaną cebulastą kopułą. Kto szedł w tym kierunku przez Osterzeile, widział ponad dachami po prawej ręce przednią i wschodnią stronę tej samej dzwonnicy; kościół Serca Jezusowego znajdował się bowiem dokładnie pomiędzy Osterzeile a Westerzeile, po przeciwległej stronie Bärenweg, i czterema tarczami zegarowymi pod zieloną cebulastą kopułą wskazywał czas całej dzielnicy, od placu Maxa Halbego po katolicką kaplicę Marii Panny, która nie miała zegara, od Magdeburger Strasse po Posadowskiweg, w pobliżu Schellmuhl, i dzięki niemu zarówno ewangeliccy jak katoliccy robotnicy, urzędnicy, sprzedawczynie, uczniowie szkół podstawowych i gimnazjaliści, niezależnie od wyznania, mogli stawiać się punktualnie do pracy czy w szkole.

Ze swego pokoju Mahlke widział tarczę zegara po wschodniej stronie wieży. Urządził sobie izdebkę na poddaszu, między lekko pochylonymi ścianami, z deszczem i gradem tuż nad swoją czupryną z przedziałkiem pośrodku głowy; była to mansarda pełna chłopięcych rupieci, od zbioru motyli po fotosy ulubionych aktorów, lotników z wysokimi odznaczeniami i generałów wojsk pancernych; pomiędzy nimi zaś nie oprawiona reprodukcja Madonny Sykstyńskiej z dwoma pyzatymi aniołkami na samym dole obrazu, wspomniany już medal Piłsudskiego i pobożny, poświęcony amulet z Częstochowy obok fotografii komodora zespołu niszczycieli spod Narviku.

Już podczas pierwszych odwiedzin zwróciła moją uwagę wypchana biała sowa. Mieszkałem niedaleko, na Westerzeile; ale nie o mnie mamy mówić, tylko o Mahlkem albo o Mahlkem i o mnie, lecz zawsze ze względu na Mahlkego, ponieważ on miał przedziałek na środku głowy, nosił wysokie buty, miał to lub owo zawieszone na szyi, żeby odwrócić uwagę wiecznego kota od wiecznej myszy, klęczał przed ołtarzem Marii Panny, był nurkiem z wciąż świeżymi oparzeniami od słońca, wyprzedzał nas zawsze, choć brzydko skurczony, o dobry kawałek, i ledwie nauczył się pływać, chciał później, po ukończeniu szkoły i tak dalej, zostać klownem w cyrku i doprowadzać ludzi do śmiechu.

Sowa miała również pełen powagi przedziałek na środku głowy i tak samo jak Mahlke miała cierpiącą, łagodną i zdecydowaną, jak gdyby wewnętrznym bólem zęba wywołaną minę Zbawcy. To ojciec pozostawił mu w spadku tego dobrze spreparowanego, tylko lekko podbarwionego ptaka, którego szpony obejmowały brzozową gałąź.

Dla mnie, starającego się nie widzieć ani sowy, ani reprodukcji Madonny, ani srebrnego ryngrafu z Częstochowy, centralnym punktem izdebki był gramofon, który Mahlke z mozołem wydobył z okrętu. Płyt na dole nie znalazł. Widocznie rozpuściły się. Dosyć nowoczesne pudło z korbą i ruchomym ramieniem na igły wyszperał w owej mesie oficerskiej, która obdarzyła go już srebrnym medalem i paru innymi przedmiotami. Kabina leżała w śródokręciu, a więc w miejscu dla nas, nawet dla Hottena Sonntaga, niedostępnym. Bo my nurkowaliśmy tylko do części dziobowej i nie mieliśmy odwagi przeciskać się przez ciemną grodź, w której ledwie migotały czasem ryby, do maszynowni i przylegających do niej wąskich kajut.

Na krótko przed końcem pierwszych wakacji spędzonych na krypie Mahlke zdobył ten gramofon – zresztą, podobnie jak gaśnica, niemieckiej produkcji – nurkując chyba ze dwanaście razy, przy czym holował pudło metr po metrze w kierunku dziobu aż pod luk w pokładzie i wreszcie wywindował je na tej samej linie, za pomocą której wydobył przedtem Minimaxa do nas, na górę, na mostek.

Z drzewa i korka, naniesionego przez wodę, musieliśmy zmajstrować tratwę, żeby przewieźć na ląd skrzynkę, której korba była zardzewiała. Holowaliśmy ją na zmianę, Mahlke nie ciągnął wcale.

Tydzień później gramofon stał w jego izdebce zreperowany, naoliwiony, z pobrązowanymi częściami metalowymi. Talerz do płyt był pokryty nowym filcem. Nakręciwszy gramofon, Mahlke puścił w ruch pusty, jaskrawozielony talerz. Stał ze skrzyżowanymi rękami obok białej sowy na brzozowej gałęzi. Jego mysz spoczywała nieruchomo. Ja stałem plecami do sykstyńskiego oleodruku, spoglądałem to na pusty, lekko kołyszący się talerz gramofonowy, to przez okno mansardy, ponad jasnoczerwonymi dachami, w kierunku kościoła Serca Jezusowego z zegarem od frontu i zegarem po wschodniej stronie cebulastej wieży. Zanim wybiła szósta, sprężyna gramofonu z minowca rozkręciła się z monotonnym szumem i mechanizm stanął. Mahlke wielokrotnie nakręcał pudło, oczekując ode mnie nie zmniejszonego zainteresowania nowym ceremoniałem; wiele różnych, stopniowanych dźwięków, celebrowany pusty bieg. Wówczas Mahlke nie miał jeszcze płyt.

Książki stały na długiej, wygiętej półce. Czytał przecież dużo, również książki religijne. Obok kaktusów na parapecie okna, obok modelu torpedowca klasy „Wilk” i modelu awiza „Świerszcz”, trzeba jeszcze wymienić szklankę z wodą, która stała koło miednicy na komodzie, zawsze była mętna i ukazywała na dnie grubą na palec warstwę cukru. W szklance tej Mahlke co rano mieszał wodę z cukrem, z uwagą, aż do uzyskania mlecznobiałego płynu, który miał nadać sztywność jego z natury cienkim i rozsypującym się włosom, przy czym jednak nie usuwał osadu z dnia poprzedniego. Zaproponował mi kiedyś ten środek i wczesałem sobie ocukrzoną wodę we włosy. Rzeczywiście po nasmarowaniu tym utrwalającym płynem fryzura zrobiła się szklisto-sztywna i trzymała się aż do wieczora: głowa mnie swędziała, ręce lepiły się, podobnie jak dłonie Mahlkego, od sprawdzającego skutki przyczesywania – może zresztą wyobrażam sobie tylko, że się lepiły, a one wcale nie były lepkie.