Schilling – spotkaliśmy się w Duisburgu w restauracji dworcowej, ponieważ jego żona nie lubiła nie zapowiedzianych wizyt – przypomniał mi karykaturę, która na przeciąg kilku dni narobiła w naszej klasie sporo hałasu. Mniej więcej w czterdziestym pierwszym roku pojawił się u nas wysoki chłopak, mówiący płynną, ale łamaną niemczyzną: został on razem z rodziną przesiedlony z krajów bałtyckich, był szlacheckiego pochodzenia, zawsze elegancko ubrany, znał grekę, gadał jak z książki, miał ojca barona, nosił w zimie futrzaną czapkę, jak też on się nazywał, w każdym razie na imię mu było Kareł. A rysować umiał fantastycznie, według wzorów i bez: sanie z końmi, otoczone przez wilki, pijanych kozaków, Żydów jak ze „Sturmera”, nagie dziewczęta na lwach, w ogóle nagie dziewczęta z bardzo długimi, porcelanowymi nogami, ale nigdy po świńsku, dalej bolszewików rozdzierających zębami małe dzieci, Hitlera w kostiumie Karola Wielkiego, auta wyścigowe, w których siedziały przy kierownicy damy z długimi, powiewającymi szalami; zwłaszcza szybko i zręcznie wykonywał pędzlem, piórkiem lub czerwonym ołówkiem, na byle kawałku papieru albo też kredą na tablicy, karykatury nauczycieli i kolegów; w każdym razie Mahlkego narysował nie czerwonym ołówkiem na papierze, lecz skrzypiącą kredą szkolną na tablicy.
Narysował go z przodu. Już wówczas Mahlke nosił śmieszny, wodą z cukrem utrwalony przedziałek na środku głowy. Twarz przedstawił jako trójkąt, spiczasto zakończony podbródkiem. Usta kwaśno zaciśnięte. Ani śladu wystających siekaczy, które jako kły wyglądałyby efektownie. Oczy: kłujące punkciki pod boleśnie wzniesionymi brwiami. Szyja przekrzywiona, na wpół z profilu, z anormalnie rozwiniętym jabłkiem Adama. A głowa i cierpiętnicza mina na tle okrągłej aureoli, jak u świętych: Mahlke-Zbawca był doskonały i oczywiście zrobił duże wrażenie.
Kwiczeliśmy w ławkach i przyszliśmy do siebie dopiero wtedy, kiedy ktoś złapał pięknego Karela Jak-mu-tam-było za guziki i chciał go koło katedry zwalić z nóg, najpierw gołą pięścią, a potem, na krótko zanim zdołaliśmy obu rozdzielić, stalowym śrubokrętem, zerwanym z szyi.
To ja starłem gąbką z tablicy twój portret jako Zbawiciela.
IV
Żartem i na serio: może nie wyrósłby z ciebie klown, tylko coś w rodzaju twórcy mody; bo to właśnie Mahlke zimą, po drugim naszym lecie na krypie, wylansował tak zwane „pomponiki”: jedno- lub wielobarwne kulki z wełny wielkości piłek pingpongowych, które nosiło się, zawsze po dwie, na plecionym wełnianym sznurku pod kołnierzykiem, wiązane jak krawat, tak żeby kule sterczały na boki i tworzyły coś w rodzaju muszki. Potwierdzono mi z różnych stron, że mniej więcej od trzeciej zimy wojennej prawie wszędzie w Niemczech, zwłaszcza na północy i na wschodzie, noszono te piłeczki czy pomponiki – jak je nazywaliśmy – głównie w środowiskach gimnazjalnych. U nas wprowadził je Mahlke. Może nawet on je wymyślił, może był ich wynalazcą. W każdym razie ciotka Zuzia zrobiła według jego wskazówek kilka par pomponików z jakichś resztek, ze spranej, wytartej wełny z gęsto pocerowanych skarpet jego zmarłego ojca; Mahlke nosił je do szkoły zawiązane pod szyją, zwracając nimi powszechną uwagę.
Dziesięć dni później były już wyłożone w sklepach tekstylnych, początkowo wstydliwie i niepewnie, w kartonach koło kasy, wkrótce potem pięknie ułożone na wystawach, i co ważniejsze, nie na kartki, następnie zaś rozpoczęły, wciąż nie reglamentowane, swój triumfalny pochód z Langfuhr przez wschodnie i północne Niemcy, noszone – mam na to świadków – nawet w Lipsku i w Pirnie, a po kilku miesiącach, kiedy Mahlke już z nich zrezygnował, pojawiły się aż w Nadrenii i Palatynacie. Znam dokładną datę, kiedy Mahlke zdjął z szyi swój wynalazek, i opowiem o tym później.
Nosiliśmy te pomponiki długo, w końcu już tylko na znak protestu, ponieważ nasz dyrektor, profesor Klohse, nazwał je „babskim wynalazkiem, niegodnym młodego Niemca” i zabronił pokazywania się z nimi w obrębie gmachu szkolnego, a nawet podwórza rekreacyjnego. Wielu stosowało się do zarządzenia Klohsego, które odczytano we wszystkich klasach jako okólnik, tylko w czasie jego lekcji. W związku z pomponami przypomina mi się papa Brunies, emerytowany profesor, którego podczas wojny posadzono z powrotem na katedrze: barwne piłeczki wyraźnie go bawiły, raz czy dwa, już kiedy Mahlke przestał je nosić, zawiązał sobie nawet pomponiki pod stojącym kołnierzykiem i w takim stroju deklamował Eichendorffa: „Ciemne szczyty, łuki okien…” albo coś innego, ale w każdym razie Eichendorffa, swego ulubionego poety. Oswald Brunies był łakomy, bardzo lubił słodycze i został później w budynku szkolnym aresztowany, rzekomo dlatego, że przywłaszczył sobie tabletki witaminowe przeznaczone dla uczniów, prawdopodobnie jednak ze względów politycznych – Brunies był wolnomularzem. Przesłuchiwano wtedy uczniów. Mam nadzieję, że nie powiedziałem nic na jego niekorzyść. Jego wychowanka, lalkowate stworzenie, które pobierało lekcje tańca, obnosiła po ulicach żałobę; wywieziono go do Stutthofu i tam zginął – ponura, zawikłana historia, która na innym miejscu, ale nie przeze mnie, a w każdym razie nie w związku z Mahlkem, powinna być opisana.
Wróćmy do pomponów. Mahlke wynalazł je oczywiście z myślą o swoim jabłku Adama. Na pewien czas zdołały one uspokoić nieokiełznanego skoczka, kiedy jednak wszędzie, nawet w sekście, weszły w modę, przestały zwracać uwagę na szyi swego wynalazcy. Takiego właśnie widzę przed sobą Joachima Mahlke w zimie czterdziestego pierwszego – czterdziestego drugiego roku – która musiała być przykra dla niego, bo nurkować nie było można, a pompony zawiodły – jak idzie przez Osterzeile i Bärenweg w kierunku kaplicy Marii Panny, zawsze zamknięty w pewnego rodzaju monumentalnej samotności: w wysokich sznurowanych butach, po skrzypiącym śniegu, wysypanym popiołem. Bez czapki. Odstające uszy, czerwone i szkliste. Zesztywniałe od cukrzonej wody i mrozu włosy z przedziałkiem na środku, biegnącym od kogutka na czubku głowy. Brwi boleśnie ściągnięte ku nasadzie nosa. Przerażone, wodnistowyblakłe oczy, zdające się widzieć coś więcej, niż można było zobaczyć. Kołnierz płaszcza podniesiony w górę. Płaszcz pozostawił mu również ojciec. – Szary wełniany szal, skrzyżowany tuż pod spiczastym, mizernym podbródkiem, przytrzymany wielką, z daleka widoczną agrafką. Co dwadzieścia kroków jego prawa ręka wysuwa się z kieszeni płaszcza i sprawdza położenie szala na szyi – widziałem komików, klowna Crocka, a także Chaplina w kinie, posługującego się podobnie dużymi agrafkami – Mahlke ćwiczy się: mężczyźni, kobiety, wojskowi na urlopie, dzieci, pojedynczo lub grupami wyrastają naprzeciw niego na śniegu. Wszystkim, również Mahlkemu, oddech białą parą ulatuje ponad ramionami. I wszystkie oczy zbliżające się ku niemu są skierowane na śmieszną, prześmieszną agrafkę – myśli zapewne Mahlke.
Tej samej surowej i suchej zimy zrobiliśmy z dwiema kuzynkami, które przyjechały z Berlina na ferie Bożego Narodzenia, i z Schillingiem, żeby było do pary, wycieczkę po zamarzniętym morzu do naszego tkwiącego w okowach lodu minowca. Chcieliśmy się trochę popisać przed dziewczętami, pokazać coś niezwykłego, naszą krypę, tym ładnym, gładkim blondynkom z loczkami, rozpieszczonym przez berlińskie życie. Mieliśmy też nadzieję, że uda nam się odstawić jakiś nielichy numer, nie wiedzieliśmy jeszcze jaki, z tym babkami, które w tramwaju i na wybrzeżu udawały bardzo wstydliwe.
Mahlke popsuł nam popołudnie. Ponieważ łamacze lodów musiały wielokrotnie oczyszczać pobliski tor wodny prowadzący do portu, złomy lodu zsunęły się aż do krypy, a ze spiętrzonych, powbijanych w siebie brył powstał poszarpany, w podmuchach wiatru śpiewający wał, który zakrywał część nadbudówek mostku. Spostrzegliśmy Mahlkego dopiero wówczas, gdy staliśmy już na owym wale, sterczącym na wysokość człowieka, i wciągnęliśmy na górę dziewczęta. Mostek, kabina nawigacyjna, wentylatory za mostkiem i co się tam jeszcze uchowało, tworzyły jeden białoniebieską glazurą pokryty cukierek, który zesztywniałe od mrozu słońce na próżno lizało. Nie było mew. Krążyły gdzieś dalej nad odpadkami z frachtowców, uwięzionych w lodach na redzie.
Mahlke miał oczywiście podniesiony kołnierz płaszcza oraz szal związany pod brodą i spięty agrafką. Był z gołą głową, ale za to miał nauszniki, takie, jakie noszą sprzątacze uliczni i woźnice rozwożący piwo; te czarne, okrągłe nauszniki, przytrzymywane metalowym kabłąkiem, przekreślającym na krzyż przedziałek na środku głowy, przyciskały odstające zazwyczaj uszy Mahlkego.