Kowal z Podlesia Większego
Kiedyś — niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko dla tych, którzy mają długie nogi–była wieś, nie bardzo duża, lecz nazywana Podlesie Większe, ponieważ w odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew Podlesie Mniejsze. Wieś była w swoim czasie zamożna i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo złych i sporo średnich, jak wszędzie.
Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła bowiem w całej okolicy z biegłych w zawodzie rzemieślników, a szczególnie ze znakomitej kuchni. Miała ogromną Kuchnię, należącą do rady gromadzkiej, a urzędujący tam Kuchmistrz cieszył się ogólnym poważaniem. Kuchnia oraz dom Kuchmistrza przytykały do świetlicy gromadzkiej, największego i najpiękniejszego budynku we wsi. Zbudowano go z solidnego kamienia i solidnego dębu i utrzymywano starannie, chociaż już go nie malowano i nie zdobiono złoceniami jak niegdyś; w świetlicy odbywały się zebrania, narady, publiczne bankiety i rodzinne uroczystości. Kuchmistrz miał pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał przyrządzać odpowiednie dania. Uczty wyprawiano często i w różnych porach roku, a za „odpowiednie” uważano dania liczne, obfite i tłuste.
Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże wszyscy na pewien festyn, jedyny w ciągu zimy, trwający przez cały tydzień i kończący się o zachodzie słońca ostatniego dnia zabawą zwaną „Biesiadą grzecznych dzieci”. Zapraszano na nią tylko nielicznych gości. Niewątpliwie pomijano niektórych godnych tego zaszczytu”, a znowu innych, wcałe na to nie zasługujących, zapraszano przez pomyłkę, tak to już jest na świecie, nawet gdy organizatorzy bardzo się starają robić wszystko jak najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie rozstrzygała głównie data narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech gości. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych przysmaków podawać na deser Wielki Tort. Od tego, czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale, zależała sława Kuchmistrza, bo prawie żaden z nich nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mieć sposobność popisania się tym arcydziełem więcej niż raz w życiu.
Kiedyś jednak urzędujący Kuchmistrz zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem coś, co się jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że potrzebuje urlopu, i wyruszył w drogę nie wiadomo dokąd, a po kilku miesiącach wrócił bardzo zmieniony. Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne i mało mówił. Teraz poweselał, często żartował lub rozśmieszał ludzi figlami, a podczas uczt śpiewał wraz z biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale nie należało do obowiązków Kuchmistrza. Ku wielkiemu zdumieniu mieszkańców wsi przyprowadził też z sobą terminatora.
Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia. To było zgodne ze zwyczajami. Każdy Kuchmistrz we właściwym czasie wybierał sobie terminatora i uczył go wszystkiego, co sam umiał. W miarę jak im obu przybywało lat, uczeń przejmował coraz bardziej odpowiedzialne zadania, tak że gdy mistrz odchodził na emeryturę lub na tamten świat, mógł go zastąpić i odziedziczyć jego godność. Ale ten Kuchmistrz nie okazywał ochoty, żeby przyjąć kogoś na naukę. „Nic pilnego” — mawiał. Albo: „Oczy mam otwarte, rozglądam się, jak znajdę kogoś odpowiedniego, to go wezmę do terminu”. Teraz niespodziewanie przyprowadził z sobą obcego spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze. Chłopiec był zwinniejszy i bystrzejszy niż większość jego miejscowych rówieśników i bardzo grzeczny, a głos miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się niedorzecznie młody, nie dorosły jeszcze do takiej pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat. Jednakże wybór terminatora należał do Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrącać się w jego sprawy, chłopiec więc został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł do wieku, gdy mógł sobie poszukać samodzielnego mieszkania. Ludzie przywykli do jego obecności, a kilku rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło. Przyjaciele i Kucharz mówili mu po imieniu: Alf — inni nazywali go po prostu Terminatorem.
W trzy lata później Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej nową niespodziankę. Pewnego wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę, złożył porządnie śnieżny fartuch, powiesił na kołku białą bluzę, i odszedł zabierając tylko tęgi jesionowy kij i mały worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia.
— Do widzenia, Alfie — powiedział. — Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz najlepiej, a wiem, że potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Jeśli się kiedyś spotkamy, opowiesz mi, co się tu działo po moim odejściu. Zawiadom ludzi, że wybrałem się znów na urlop, ale tym razem nie zamierzam wrócić.
Wielkie powstało we wsi poruszenie, gdy Terminator ogłosił tę nowinę ludziom, którzy zebrali się w Kuchni.
— Kto słyszał tak postępować! — wykrzykiwali. — Ani nas nie uprzedził, ani się nie pożegnał! Co teraz zrobimy? Nie zostawił następcy…
Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie przyszło, żeby Terminatora awansować na Kuchmistrza. Chłopak wprawdzie wyrósł, ałe wciąż wyglądał bardzo młodo, a zresztą praktykował zaledwie od trzech lat.
W końcu z braku lepszego kandydata mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka ze wsi, który umiał jako tako gotować, przynajmniej skromne dania. Za młodu nieraz pomagał w Wielkiej Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie lubił i nie chciał przyjąć do terminu. Był to solidny mężczyzna, miał żonę i dzieci i dbał o pieniądze.
— Ten przynajmniej nie opuści nas bez uprzedzenia — mówiono — a skromna kuchnia bądź co bądź lepsza niż żadna. Do uroczystości Wielkiego Tortu mamy jeszcze siedem lat, przez ten czas Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi.
Kołek — bo tak się ten człowiek nazywał — bardzo był rad z takiego obrotu sprawy. Od dawna marzył o godności Kuchmistrza i nie wątpił, że sprosta swoim nowym obowiązkom. Nieraz przedtem, gdy się znalazł sam w Kuchni, przymierzał wysoką białą czapkę i przeglądając się w polerowanej patelni mruczał do siebie:
— Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w tej czapce, a pasuje, jakby ją specjalnie na twoją miarę zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się świetnie.
Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek na początku bardzo się starał i miał terminatora do pomocy: podpatrując go ukradkiem wiele się od chłopca nauczył, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Czas płynął, zbliżała się data Festynu Dwudziestu Czterech i Kuchmistrz musiał pomyśleć o swoim Wielkim Torcie. W skrytości serca niepokoił się, bo wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne okazje, wiedział jednak, że Wielki Tort to zupełnie inna sprawa: wszyscy z ciekawością tego dzieła oczekują i będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie tylko dzieci, bo wedle zwyczaju, dorośli, którzy pomagali w przygotowaniach do uroczystości, dostawali drugi tort, mniejszy, ale zrobiony z tych samych składników i w ten sam sposób. Liczono przy tym, że Kuchmistrz nie powtórzy dzieła żadnego ze swoich poprzedników, lecz wymyśli coś zupełnie nowego i niespodziewanego.
Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim powinien być bardzo słodki i bogaty; postanowił też, że cały będzie oblany lukrem (co Terminator umiał robić nadzwyczaj zręcznie). „W ten sposób będzie wyglądał ładnie i czarodziejsko” — myślał. Nie znał zbyt dobrze gustu dzieci, ale wiedział, że lubią słodycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna wyrósł z upodobania do baśni, przepadał jednak w dalszym ciągu za słodyczami.