Dziwna rzecz, ale stary Kołek, który wykpił Terminatora, nigdy nie przestał łamać sobie głowy nad zagadką zniknięcia srebrnej Gwiazdy z tortu, chociaż od tego zdarzenia upłynęło wiele lat. Roztył się i rozleniwił; opuścił stanowisko Kuchmistrza mając sześćdziesiąt lat, co we wsi nie uchodziło za wiek podeszły. Teraz zbliżał się do dziewięćdziesiątki i był potwornie gruby, bo jadł bez umiaru i w dalszym ciągu przepadał za słodyczami. Jeżeli nie siedział przy stole, spędzał dni w wielkim fotelu przy oknie albo gdy pogoda sprzyjała, przed domem. Lubił mówić, bo o wielu sprawach był, jak sądził, lepiej od innych poinformowany, lecz ostatnio najczęściej gadał o tym jedynym Wielkim Torcie, który — jak z czasem uwierzył — był jego własnym arcydziełem i który wciąż mu się śnił. Terminator czasem przechodząc zatrzymywał się, żeby zamienić ze staruszkiem kilka słów. Stary Kołek wciąż bowiem nazywał Alfa Terminatorem, a siebie kazał nazywać Kuchmistrzem. Terminator nigdy mu tego tytułu nie odmawiał, czym zjednywał sobie pewne względy staruszka, choć nie należał na pewno do jego ulubieńców.
Któregoś dnia Kołek po obiedzie drzemał w fotelu przed drzwiami domu. Ocknął się gwałtownie i zobaczył Terminatora stojącego obok i patrzącego na niego z góry.
— O, to ty! — powiedział Kołek. — Cieszę się, że cię widzę, bo ten tort nie daje mi spokoju. Właśnie o nim myślałem. Najlepszy z tortów, jaki w życiu zrobiłem, a to coś znaczy! Ale ty go może już nie pamiętasz?
— Pamiętam doskonale, Mistrzu. To był dobry tort, wszyscy go jedli ze smakiem i chwalili.
— Oczywiście! To było moje dzieło. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Ale nie mogę zrozumieć, co się stało z tym cackiem, wiesz, z tą Gwiazdką. Nie mogła przecież rozpłynąć się bez śladu. Powiedziałem tak wówczas tylko po to, żeby się dzieci nie przelękły. Myślałem, że może któreś z nich ją połknęło. Ale czy to prawdopodobne? Można łyknąć drobny pieniążek nic o tym nie wiedząc, ale Gwiazdę? Była maleńka, miała jednak ramiona ostro zakończone.
— Tak, Mistrzu. Ale nie wiesz właściwie, z czego była zrobiona, prawda? Przestań sobie głowę suszyć tymi pytaniami. Zapewniam cię, że Gwiazdkę ktoś połknął.
— Ale kto? Mam długą pamięć, a tamten dzień utkwił w niej bardzo mocno, mogę wyliczyć imiona wszystkich dzieci, które brały udział w festynie. Zaraz, niech się zastanowię… Tak, na pewno Molly młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała jedzenie nie przeżuwając. Teraz jest gruba jak wór mąki.
— Rzeczywiście niektóre osoby mają skłonność do tycia, Mistrzu. Molly jednak nie jadła zbyt pośpiesznie tortu, znalazła przecież w swojej porcji aż dwie niespodzianki.
— Czyżby? W takim razie musiał to być Harry, syn bednarza, chłopak gruby jak beczka, usta miał szerokie niczym żaba.
— Ja go pamiętam, Mistrzu, jako miłego chłopczyka z szerokim, serdecznym uśmiechem. Harry szukał w torcie niespodzianki tak gorliwie, że całą porcję rozdrobnił na talerzu, lecz niczego nie znalazł.
— A więc ta mała, blada dziewczynka, Liii, córka sukiennika. W niemowlęctwie połykała szpilki bez szkody dla zdrowia.
— Nie, Mistrzu, Liii zjadła tylko lukier i wierzchnią warstwę tortu, a resztę oddała chłopcu siedzącemu obok niej.
— No więc rezygnuję ze zgadywania. Któż to mógł być? Ty, jak się zdaje, pilnie wszystkich obserwowałeś. Czy nie zmyśliłeś tych szczegółów?
— Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele szczęścia.
— Gadaj zdrów! — zaśmiał się stary Kołek. — Powinienem był się od razu połapać, że próbujesz mnie nabrać. Co za bzdura! Kowal był wtedy spokojnym, tępym chłopcem. Teraz jest bardziej hałaśliwy, podobno lubi śpiewać, ale zawsze się wyróżniał ostrożnością. Ten by niczego nie zaryzykował. Każdy kęs dziesięć razy obraca w ustach, zanim/połknie, od maleńkości był taki. Czy się dość jasno wyrażam?
— Najzupełniej, Mistrzu. Jeśli nie wierzysz, że Gwiazdę połknął Kowal, nic na to nie mogę poradzić. Zresztą dzisiaj cała historia nie ma już znaczenia. Może przestaniesz się dręczyć, gdy ci powiem, że Gwiazdka jest już z powrotem na swoim miejscu w szkatułce. Proszę, spójrz!
Terminator miał na sobie ciemnozielony, płaszcz, w którym Kołek widział go po raz pierwszy. Spomiędzy fałd tego płaszcza wyciągnął czarną skrzyneczkę i otworzył ją tuż pod nosem staruszka.
Przekonaj się, Mistrzu, Gwiazdka leży w kąciku, we własnej przegródce.
Stary zaniósł się kaszlem, potem kichnął kilka razy, lecz w końcu popatrzył na szkatułkę.
— Rzeczywiście! — przyznał. — Chyba że to inna Gwiazdka podobna jak dwie krople wody do tamtej.
— Ta sama, Mistrzu. Wiem, bo ją przed kilku dniami własną ręką włożyłem do szkatułki. Tej zimy podczas festynu znowu się znajdzie w Wielkim Torcie.
— Aha! — rzekł szyderczo Kołek i zatrząsł się cały jak galareta od złośliwego śmiechu. — Rozumiem, rozumiem! Dwadzieścia czworo dzieci, dwadzieścia cztery cacka, a Gwiazdka miała być dwudziesta piąta na dokładkę. Ale tyś ją przed wsadzeniem do pieca świsnął i zachował na następną okazję. Zawsze byłeś przebiegły. I zręczny do różnych sztuczek. Przy tym skąpy, nie zmarnowałbyś ani odrobinki masła. Cha, cha, cha! A więc tak się to stało. Mogłem był się wcześniej domyślić. Zagadka nareszcie rozwiązana, mogę teraz spać spokojnie. Kołek rozparł się głębiej w fotelu. — Uważaj, żeby twój Terminator nie spłatał ci takiego samego figla! Nawet chytrusa ktoś może przechytrzyć, jak powiadają. — I zamknął oczy.
— Do widzenia, Mistrzu — rzekł Terminator zatrzaskując szkatułkę tak hałaśliwie, że Kołek otworzył oczy. — Wszystko zawsze wiesz najlepiej, toteż tylko dwa razy ośmieliłem się udzielić ci ważnych informacji. Powiedziałem ci kiedyś, że Gwiazdka pochodzi z Krainy Czarów, a dzisiaj — że dostała się Kowalowi. Wyśmiałeś mnie. Na pożegnanie powiem ci jednak coś jeszcze. Tym razem nie będziesz się śmiał. Jesteś starym zarozumiałym nicponiem, spasionym, szczwanym leniem. To ja za ciebie wykonywałem całą robotę. Nie podziękowałeś mi nigdy, chociaż starałeś się nauczyć ode mnie wielu rzeczy, z wyjątkiem szacunku dla czarów i zasad uprzejmości. Nie masz jej na tyle, żeby mi powiedzieć grzecznie „do widzenia”.
— Jeśli chodzi o grzeczność odparł Kołek — to dziwię się, że pozwala ci ona znieważać starsze i lepsze niż ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury gdzie indziej. A jeżeli czekasz na słówko pożegnania, to, proszę bardzo, kłaniam się, ale zjeżdżaj stąd nareszcie. — Kpiąco pomachał mu na pożegnanie ręką. — Może masz w swojej kuchni ukrytych przyjaciół z Krainy Czarów? Przyślij mi tu jednego z nich, chętnie go obejrzę, a jeśli skinieniem różdżki przywróci mi smukłą figurę, nabiorę o nim lepszego mniemania! — Zaśmiał się ironicznie.
— Czy zgodziłbyś się poświęcić chwilę Królowi Krainy Czarów? — spytał tamten. Ku zdumieniu Kołka, urósł wymawiając te słowa. Zrzucił płaszcz i ukazał się w odświętnym stroju kuchmistrza, lecz biały fartuch, kurtka i czapka migotały i błyszczały, a na czole jaśniał klejnot w kształcie promiennej Gwiazdy. Twarz miał młodą, lecz surową.
— Stary człowieku — rzekł — na pewno nie jesteś ode mnie starszy. Nie sądzę też, żebyś był lepszy. Nieraz szydziłeś ze mnie za moimi plecami. Czy dziś otwarcie rzucasz mi wyzwanie? — Postąpił krok naprzód, a Kołek skulił się i zadrżał; chciał krzyknąć, zawołać kogoś na ratunek, lecz nie mógł wydobyć głosu z gardła.