Przykręcił płytę z powrotem i zameldował swój powrót oficerowi dyżurnemu.
— Widzialność bardzo słaba — powiedział zgodnie z prawdą. — Straciłem kontakt z Donem i pomyślałem, że najlepiej będzie tu wrócić. Myślę, że Don też zgłosi się niedługo.
W mesie zapanowało niemałe zdziwienie, kiedy Franklin zjawił się bez swego instruktora, spokojnie usiadł w kącie i zabrał się do czytania gazety. W czterdzieści minut później wielkie trzaśniecie drzwiami obwieściło przybycie Dona. Na obliczu inspektora odmalowała się zarazem ulga i zakłopotanie, kiedy rozejrzał się po sali i dostrzegł swego ucznia, który w odpowiedzi posłał mu najniewinniejsze spojrzenie i spytał:
— Dlaczego tak późno?
Burley odwrócił się do swoich kolegów i wyciągnął rękę.
— Płacić, chłopcy! — zarządził.
Dużo czasu zajęło mu dojście do tego wniosku, ale teraz już wiedział, że zaczyna lubić Franklina.
V
Indra pomyślała sobie, że dwaj mężczyźni, oparci o poręcz nad głównym basenem akwarium, nie wyglądają na uczonych, tak często odwiedzających ich ośrodek. Dopiero kiedy podeszła bliżej i mogła im się lepiej przyjrzeć, uświadomiła sobie, kto to jest. Ten wielki to starszy inspektor Burley, więc ten drugi musi być jego tajemniczym uczniem, przechodzącym intensywne szkolenie indywidualne. Słyszała kiedyś jego nazwisko, ale wyleciało jej z pamięci, gdyż nie miała nic wspólnego ze sprawami szkolenia specjalistów. Jako pracownik naukowy spoglądała z pewną wyższością na czysto praktyczną działalność Sekcji Wielorybów — chociaż gdyby ją ktoś wprost oskarżył o taki intelektualny snobizm, na pewno zaprotestowałaby z oburzeniem.
Była już zupełnie blisko, kiedy zdała sobie sprawę, że już spotkała tego niższego, Franklin przyglądał się jej z pewnym zakłopotaniem, jakby chciał sobie przypomnieć, skąd ją zna.
— Cześć! — powiedziała podchodząc do nich. — Pamiętasz mnie? Jestem tą dziewczyną, która kolekcjonuje rekiny.
Franklin uśmiechnął się i powiedział:
— Oczywiście, że pamiętam: do dzisiaj robi mi się niedobrze. Mam nadzieję, że znalazłaś mnóstwo witamin.
Mimo to wyraz zakłopotania — charakterystyczny dla ludzi, którzy na próżno szukają czegoś w pamięci — nie znikał z jego twarzy. Sprawiał przez to wrażenie zagubionego i zmartwionego, i Indra poczuła przypływ sympatii, który ją zaniepokoił. Podczas pobytu na wyspie kilkakrotnie udało jej się bez wysiłku obronić przed zaangażowaniem uczuciowym i teraz też powtórzyła sobie w myśli swoje twarde postanowienie: „Najpierw magisterium…”
— Widzę, że się znacie — powiedział Don z zazdrością. — Mógłbyś mnie przedstawić.
Indra uznała, że Dona nie trzeba się obawiać. Ten zacząłby z nią flirtować od razu, jak przystało na prawdziwego „kowboja”. Nie miała zresztą nic przeciwko temu: mimo że takie blond-bestie nie były w jej typie, uczucie, że jest się ośrodkiem zainteresowania, zawsze sprawia przyjemność. Poza tym wiedziała, że tu nie ma ryzyka poważniejszego zaangażowania. Z Franklinem natomiast czuła się znacznie mniej pewnie.
Rozmawiali tak we trójkę, przekomarzając się i obserwując jednocześnie wielkie ryby i delfiny, krążące powoli w owalnym basenie. Główne akwarium ośrodka było właściwie sztuczną laguną, w której przypływ morza dwukrotnie w ciągu dnia wymieniał wodę przy niewielkiej tylko pomocy stacji pomp. Basen podzielony był siatką drucianą na szereg przegród, z których spoglądały na siebie złowrogo okazy nie nadające się do wspólnego pomieszczenia; mały rekin lamparci z nieodłączną podnawką przyklejoną do grzbietu patrolował swoją podwodną klatkę nie odrywając wzroku od apetycznego pompano paradującego po drugiej stronie siatki. Jednak w niektórych przegrodach mieszkali zaskakujący współlokatorzy. Jaskrawe langusty, wyglądające jak spryskane farbą ogromne krewetki, pełzały zaledwie o kilka cali przed nieustannie rozwartą paszczą wielkiej, odrażającej mureny. Stadko palczaków, jak sardynki, które uciekły z puszki, przepływało tuż przed nosem ćwierćtonowego strzępiela, mogącego połknąć je wszystkie za jednym zamachem.
Była to mała oaza spokoju, jakże różna od pola bitwy na rafie. Wystarczyłoby jednak, aby obsługa laboratorium zapomniała w odpowiednim czasie nakarmić to bractwo, a harmonia prysłaby i w ciągu kilku godzin liczba mieszkańców akwarium uległaby gwałtownemu zmniejszeniu.
Najwięcej mówił Don; wyglądało, jakby zapomniał zupełnie, że przyprowadził tu Franklina dla obejrzenia filmów o wielorybach. Wyraźnie starał się zrobić wrażenie na dziewczynie i nie zdawał sobie sprawy z tego, że ona przejrzała go na wylot. Franklin natomiast orientował się doskonale w sytuacji i widać było, że go to bawi. W pewnej chwili, kiedy Don perorował na temat pełnego trudów życia szeregowego „kowboja oceanu”, Indra i Franklin wymienili porozumiewawcze uśmiechy ludzi, których łączy wspólna mała tajemnica. W tym momencie Indra uznała, że ostatecznie praca magisterska nie jest najważniejszą rzeczą pod słońcem. Wciąż pamiętała, żeby nie dać się wciągnąć, ale czuła, że musi poznać bliżej Franklina. Jak ma na imię? Walter? Nie było to jej ulubione imię, ale ostatecznie może być.
Don, święcie przekonany, że podbija kolejne serce niewieście, nie zdawał sobie zupełnie sprawy z głębokich nurtów uczuciowych kłębiących się wokół niego, lecz omijających go całkowicie. Kiedy nagle zorientował się, że są już o dwadzieścia minut spóźnieni na umówioną godzinę w sali projekcyjnej, zwalił winę na Franklina, który przyjął wymówkę dobrodusznie i jakby z roztargnieniem. Przez całe przedpołudnie był myślami daleko, ale Don niczego nie zauważył.
Pierwszy etap nauki został praktycznie rzecz biorąc zakończony; Franklin opanował podstawowe elementy zawodu inspektora i brakowało mu jedynie doświadczenia, jakie może dać tylko długotrwała praktyka. Prawie pod każdym względem przeszedł oczekiwania Dona, częściowo na skutek dobrego przygotowania ogólnego, częściowo zaś na skutek wrodzonej inteligencji. Było w nim jeszcze coś ponadto: jakaś siła i zdecydowanie, czasami aż budzące lęk. Mogło się wydawać, że pomyślne ukończenie tego kursu było dla niego sprawą życia lub śmierci. Wprawdzie zaczął nie najlepiej; przez kilka pierwszych dni był apatyczny i jak się wydawało, zupełnie nie zainteresowany zdobywaniem nowego zawodu. Później jednak ożywił się ulegając urokom i romantyce oraz nieograniczonym możliwościom żywiołu, który chciał sobie podporządkować. Mimo że Don nie był skory do takich poetycznych porównań, myślał nieraz o Franklinie jak o człowieku budzącym się z długiego i męczącego snu.
Prawdziwym egzaminem było pierwsze zejście pod wodę z torpedami. Franklin może już nigdy nie korzystać z torpedy — chyba że dla zabawy; są to jednostki bliskiego zasięgu i stosowane wyłącznie na wodach płytkich. Jako inspektor będzie pracował w przytulnej i suchej kabinie łodzi podwodnej. Ale jeśli człowiek nie czuje się swobodnie i pewnie — oczywiście nie nazbyt pewnie — kiedy jest bezpośrednio zanurzony w wodzie — to nie będzie z niego żadnego pożytku w tej pracy, niezależnie od wszystkich innych jego umiejętności.