Выбрать главу

— Od zawietrznej; fale będą tam mniejsze i chyba przypływ jest na tyle wysoki, że uda nam się przeskoczyć ponad rafą. Jeśli nie, to zarzucimy kotwicę i przejdziemy na wyspę w bród.

Franklin nie był zachwycony tak lekkomyślnym podejściem do sprawy, która wydała mu się wcale poważna, ale nie pozostało mu nic innego, jak wierzyć, że Indra wie, co robi. Jeśli się pomyli, będą musieli przepłynąć kawałek, co nie kryje w sobie specjalnego niebezpieczeństwa, a potem czekać cierpliwie na ratunek, w nadziei, że ktoś z pracowników laboratorium zacznie ich szukać.

Albo było to łatwiejsze, niż wyglądało dla niewprawnego oka, albo Indra rzeczywiście była żeglarzem wysokiej klasy. Popłynęli wokół wyspy do miejsca, gdzie fale nie łamały się tak gwałtownie. Tam Indra skierowała dziób łodzi ku wyspie i popłynęli wprost na brzeg.

Nie było żadnych odgłosów szorowania po koralu i zdzierania plastyku. Katamaran niczym ptak przeleciał nad ostrym grzbietem rafy, wyraźnie widocznym tuż pod spienioną powierzchnią wody. Przeskoczywszy niebezpieczną strefę znaleźli się na spokojnej powierzchni laguny, zbliżając się do plaży ze wzrastającą szybkością. Na kilka sekund przed zderzeniem Indra zrzuciła główny żagiel. Łódź z miękkim odgłosem uderzyła o piasek i osiadła na łagodnie wznoszącym się brzegu, do połowy długości wynurzona z wody.

— Jesteśmy na miejscu — powiedziała Indra. — Bezludna wyspa do wynajęcia.

Franklin jeszcze nigdy nie widział jej w tak pogodnym i swobodnym nastroju; uświadomił sobie, że ona również pracuje w napięciu i cieszy się, że udało jej się wyrwać na kilka godzin z kołowrotu codziennych obowiązków. A może to jego obecność zmieniła poważną studentkę w pełną życia dziewczynę? Niezależnie od przyczyny zmiana przypadła mu do gustu.

Wysiedli z łodzi i przenieśli swoje rzeczy na plażę, w cień kokosowych palm, które sprowadzono na te wyspy dopiero w ubiegłym stuleciu, aby urozmaicić florę, zdominowaną przez pizonie i pandany na szczudłowatych korzeniach. Wyglądało, że ktoś był tu niedawno, gdyż z morza w głąb wyspy prowadziły dziwne ślady, jakby małego pojazdu gąsienicowego. Musiały one stanowić niezłą zagadkę dla kogoś, kto nie wiedział, że wielkie żółwie morskie przypływają tu składać jaja.

Po zabezpieczeniu łódki Indra i Franklin wyruszyli na obchód wyspy. To prawda, że wszystkie wyspy koralowe są do siebie podobne; ten sam wzorzec powtarza się niezmiennie z niewielkimi odmianami. Ale nawet jeśli się o tym wie i lądowało się na dziesiątkach takich wysepek, to każda z nich korci do sprawdzenia, czy i tu jest tak samo.

Rozpoczęli podróż dookoła swojego małego światka, idąc wzdłuż wąskiego pasma plaży pomiędzy morzem a lasem. Od czasu do czasu robili krótkie wypady w głąb wyspy, specjalnie usiłując zabłądzić w gęstwinie, tak aby móc udawać, że są gdzieś w sercu Afryki, a nie co najwyżej o sto jardów od morza.

Raz zaczęli odgarniać dłońmi piasek na wydmie w miejscu, gdzie kończyły się ślady jednego z żółwi. Zrezygnowali, kiedy wygrzebali dołek głęboki na dwie stopy i nie znaleźli ani śladu miękkich, skórzastych jaj. Z poważnymi minami stwierdzili, że widocznie żółwica zostawiła fałszywe ślady dla zmylenia przeciwników. Przez następne dziesięć minut rozbudowali tę fantazję w całą teorię na temat inteligencji gadów, za którą Indra na pewno nie dostałaby stopnia naukowego.

Wreszcie nadszedł moment, kiedy ich dłonie, złączone, gdy Franklin pomagał Indrze pokonać odcinek ostrych koralowych skałek, nie rozłączyły się, chociaż dalej droga była już dobra. Szli bez słowa, świadomi swojej bliskości tak jak nigdy dotąd.

Od czasu do czasu zatrzymywali się, kiedy ich uwagę zwróciła jakaś osobliwość świata zwierzęcego lub roślinnego i w ten sposób obejście wysepki zajęło im prawie dwie godziny. Kiedy doszli cło łódki, oboje byli już porządnie głodni, więc Franklin zabrał się skwapliwie do rozpakowywania koszyka z zapasami, Indra zaś rozpaliła kuchenkę.

— Zaraz zaparzę ci herbaty po australijsku — powiedziała.

Franklin uśmiechnął się tym swoim krzywym, zagadkowym uśmiechem, który tak lubiła.

— Nie będzie to dla mnie taka znów nowość — powiedział. — Ostatecznie urodziłem się tutaj.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem, które stopniowo przekształciło się w pretensję.

— No wiesz, mogłeś mi powiedzieć! Prawdę mówiąc, myślą, że… — urwała, jakby nagle zmusiła się do milczenia, i nie dokończone zdanie zawisło w powietrzu. Chciała powiedzieć, że już najwyższy czas, aby opowiedział jej coś o sobie i skończył z tą dziecinną skrytością.. To nie wypowiedziane oskarżenie sprawiło, że zaczerwienił się i przez chwilę czuł, że opuszcza go beztroski nastrój, jakiego zaznał po raz pierwszy od wielu miesięcy. Potem nagle uderzyła go myśl, która nigdy dotychczas nie przyszła mu do głowy, myśl, stanowiąca zagrożenie ich przyjaźni. Indra była kobietą i uczoną, powinna więc być podwójnie ciekawa. Jak to się stało, że nigdy nie spytała go o przeszłość? Mogło być tylko jedno wyjaśnienie. Doktor Myers, który miał nad nim dyskretny nadzór, musiał się przed nią wygadać.

Jego nastrój pogorszył się jeszcze, kiedy uświadomił sobie, że Indra czuła pewnie dla niego litość i podobnie jak wszyscy zastanawiała się, co mu się właściwie przydarzyło. Z goryczą pomyślał, że miłość oparta na litości jest dla niego nie do przyjęcia.

Indra zdawała się nie zauważać tego nagłego ponurego zamyślenia i rozterki, w jakiej znalazł się Franklin. Była całkowicie pochłonięta napełnianiem kuchenki w sposób nieco prymitywny polegający na ściąganiu paliwa rurką z baku silnika na łodzi i Franklina tak ubawiły jej kolejne niepowodzenia, że zapomniał o swoich ponurych myślach. Kiedy wreszcie Indra rozpaliła kuchenkę, wyciągnęli się w cieniu palmy i jedli kanapki, czekając, aż zagotuje się woda. Słońce zniżało się już ku zachodowi i Franklin uświadomił sobie, że prawdopodobnie nie uda im się wrócić przed zapadnięciem zmroku. Na szczęście noc nie będzie ciemna, gdyż księżyc zbliżał się do pełni i powrót na Wyspę Czapli nawet bez pomocy latarni morskiej nie powinien im sprawić trudności.

Zaparzona w czajniku herbata była znakomita, choć niewątpliwie stare wygi z australijskich szlaków uznałyby ją za zbyt anemiczną. Kiedy odpoczywali po posiłku, ich dłonie znowu podążyły ku sobie. Franklin pomyślał, że teraz powinien być zupełnie szczęśliwy, a jednak trapiło go coś, czego sam nie potrafił nazwać.

Próbował ignorować i zepchnąć na dno podświadomości niepokój, który w nim narastał od kilku minut. Wiedział, że to śmieszne i zupełnie nie uzasadnione obawiać się czegoś na tej bezludnej i spokojnej wyspie, ale gdzieś głęboko w labiryncie jego mózgu odzywały się dzwonki alarmowe, których znaczenia nie potrafił zrozumieć.

Był wdzięczny Indrze, że wyrwała go z zamyślenia. Wpatrując się w niebo na zachodzie, jakby czegoś tam szukała, spytała:

— Czy to prawda, że jeśli wie się, gdzie jej szukać, to można zobaczyć Wenus w dzień? Wczoraj po zachodzie świeciła tak jasno, że można było w to prawie uwierzyć.

— To prawda — odpowiedział Franklin. — Nie jest to nawet takie trudne. Cały problem polega na tym, żeby wiedzieć, gdzie się teraz powinna znajdować, potem można już ją bez trudu wypatrzyć.

Franklin oparł się o pień palmy, osłonił oczy przed blaskiem zachodzącego słońca i zaczął przeszukiwać niebo bez większej nadziei na odnalezienie drobnego świecącego punkcika. W ostatnich tygodniach nieraz widział Wenus, królującą na wieczornym niebie, ale niełatwo było ustalić jej położenie w stosunku do słońca, kiedy oba ciała znajdowały się nad horyzontem.

Nagle zupełnie niespodziewanie dostrzegł pojedynczą srebrną gwiazdkę na tle mleczno-błękitnego nieba.