Targana sprzecznymi uczuciami Indra naradzała się ze swoim sumieniem. Wiedziała, że najrozsądniej byłoby obiecać i nie dotrzymać. Z drugiej strony, jeśli tak zrobi, Franklin może jej tego nigdy nie przebaczyć. Wreszcie wybrała drogę pośrednią.
— A czy obiecujesz, że pójdziesz do niego sam?
Franklin zawahał się przez moment. Nie chciał na pożegnanie skłamać tej dziewczynie, którą przecież mógł pokochać, ale z drugiej strony wiedział, co musi zrobić.
— Pójdę do niego rano. Jeszcze raz dziękuję za wszystko.
Odszedł zdecydowanym krokiem, zanim Indra zdążyła się odezwać.
Patrzyła, jak znika w ciemnościach, a w jej sercu ścierały się radość i niepokój: radość, że znalazła miłość, i niepokój, ponieważ ich szczęściu zagrażały niezrozumiałe siły. Niepokój przybrał formę dręczącego pytania: czy nie powinna, nawet wbrew woli Franklina, upierać się przy natychmiastowej wizycie u doktora Myersa?
Nie miałaby kłopotu z odpowiedzią, gdyby mogła zobaczyć, że Franklin zawraca w oświetlonym blaskiem Księżyca lesie i jak lunatyk podąża w stronę doków, z których wyruszał na swoje podmorskie wyprawy.
Logiczna część jego umysłu była teraz tylko biernym narzędziem emocji, podporządkowanych jednemu celowi. Przeżył zbyt wielki wstrząs, aby kierować się rozsądkiem, jak zranione zwierzę myślał tylko o tym, żeby uciszyć swój ból. Podążał tam, gdzie zaznał jedynych chwil spokoju i radości.
Doszedł aż na koniec mola nie spotkawszy po drodze żywej duszy i zszedł do hangaru łodzi podwodnych, dwadzieścia stóp pod powierzchnią morza. Starannie wykonał wszystkie czynności, jak podczas poprzednich zanurzeń. Odczuł wyrzuty sumienia, że instytucja straci cenny sprzęt i jeszcze cenniejszy wysiłek, który włożono w jego szkolenie, ale to nie była jego wina i zresztą nie miał innego wyjścia.
Torpeda prawie bezdźwięcznie prześliznęła się przez podwodne wrota i ruszyła na pełne morze. Franklin nigdy jeszcze nie wypływał w nocy. Po zmroku działały jedynie zamknięte łodzie podwodne, gdyż nocna nawigacja wiązała się z niebezpieczeństwem, na które szaleństwem byłoby narażać bezbronnego człowieka. Dla Franklina — kiedy wybierał znajomy kurs na kanał, prowadzący poza rafy ku oceanowi — nie miało to żadnego znaczenia.
Ból jakby nieco ucichł, co wcale jednak nie wpłynęło na jego decyzję. Tu było jego miejsce, tu znalazł radość i tu znajdzie zapomnienie.
Otoczył go ciemnogranatowy świat, którego nie mogło rozjaśnić blade światło Księżyca. Wokół niego przemykały dziwne kształty, niczym fosforyzujące duchy. Byli to stali mieszkańcy rafy, zaciekawieni albo spłoszeni szumem motoru. W dole widział cienie na tle jeszcze głębszego mroku; to koralowe wzgórza i doliny, wśród których zdołał się już zadomowić. Żegnał się z nimi w myśli, ale w jego sercu nie było już miejsca na żale.
Teraz, kiedy jego los był przesądzony, nie miało sensu dłużej zwlekać. Nacisnął dźwignię gazu do końca i torpeda skoczyła jak koń spięty ostrogami. Pędził w głąb oceanu z szybkością niedostępną żadnemu mieszkańcowi mórz, pozostawiając daleko w tyle wyspy Wielkiej Rafy.
Raz tylko spojrzał w górę, na świat, z którym się rozstawał. Woda była fantastycznie przezroczysta, tak że płynąc na głębokości stu stóp widział srebrny szlak Księżyca na powierzchni morza — coś, co niewiele ludzi miało okazję oglądać. Mógł dostrzec nawet mglistą, tańczącą plamę światła samego Księżyca, załamywaną przez powierzchnię wody, zastygającą w wyraźny, czysty obraz, wtedy gdy fala ustawiała się pod odpowiednim kątem.
Raz pognał za nim wielki rekin — największy, jakiego widział w życiu. Ogromny, opływowy kształt wyłonił się niespodziewanie z fosforyzującego mroku tuż przed nim, ale Franklin nie próbował nawet go omijać. Ocierając się prawie o niego ujrzał błysk nieludzkiego oka, ukośne szpary skrzelowe oraz nieodłączną asystę ryby-pilota i podnawki. Kiedy obejrzał się za siebie, stwierdził, że rekin płynie za nim, nie wiadomo czym powodowany: ciekawością, głodem czy popędem płciowym. Franklin nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Rekin utrzymywał się w jego polu widzenia przez blisko minutę, aż wreszcie pozostał w tyle, nie nadążając za torpedą. Po raz pierwszy spotykał rekina, który w ten sposób reagował; zwykle płoszyły się na odgłos motoru. Widocznie prawa rządzące rafą w ciągu dnia przestawały obowiązywać po zapadnięciu ciemności.
Ukryty za półokrągłą szybą, chroniącą go przed naporem wody, pędził wśród nocy, która pokrywała połowę kuli ziemskiej. Nawet teraz kierował torpedą zręcznie i umiejętnie; wiedział doskonale, gdzie się znajduje, kiedy dotrze do celu i jak głębokie są wody, na które teraz wpływa. Za kilka minut zacznie gwałtownie opadać w dół, nadszedł więc czas ostatecznego pożegnania z rafą.
Skierował dziób torpedy nieznacznie w dół i jednocześnie zmniejszył szybkość do jednej czwartej. Wściekły napór wody zelżał; Franklin wraz z torpedą zjeżdżał teraz łagodnie długim, niewidzialnym zboczem, którego końca już nie zobaczy.
W miarą tego, jak przykrywała go coraz grubsza warstwa wody, blask Księżyca stawał się coraz słabszy. Celowo odwracał wzrok od oświetlonego głębokościomierza i unikał myśli o tych dziesiątkach metrów wody nad głową. Całym ciałem odczuwał wzrastające z każdą minutą ciśnienie, ale nie sprawiało mu to przykrości. Oddawał się dobrowolnie w ofierze morzu — wielkiej macierzy wszelkiego życia.
Ciemności były teraz zupełne. Był sam, pędząc przez noc tak obcą i gęstą, jakiej próżno by szukać na lądzie. Od czasu do czasu widział pod sobą — odległości nie potrafił określić — drobne rozbłyski światła. To nieznani mieszkańcy otwartego morza Krzątali się wokół swoich niezrozumiałych spraw. Czasami zapalały się całe galaktyki światełek, aby po chwili zgasnąć. Możliwe, że nasza Galaktyka, pomyślał Franklin, też nie jest bardziej długowieczna ani ważniejsza, kiedy spojrzy się na nią z punktu widzenia wieczności.
Odczuwał już skutki narkozy azotowej. Żaden człowiek, który znalazł się na tej głębokości tylko w akwalungu ze sprężonym powietrzem, nie wrócił na powierzchnię, aby opowiedzieć swoje wrażenia. Oddychał powietrzem pod prawie dziesięciokrotnym ciśnieniem, a torpeda nadal kierowała się w stronę mrocznych otchłani. Cała odpowiedzialność, wszelkie żale i lęki zostały wyparte z jego świadomości przez błogą euforię, która wypełniała wszystkie komórki jego mózgu.
A jednak ostatnią myślą był żal. Było — mu żal Indry, że musi od początku zacząć szukać szczęścia, które mogła znaleźć u jego boku.
Potem było już tylko morze i bezmyślna maszyna sunąca coraz wolniej w głąb, ku granicy stu sążni i coraz dalej od brzegów.
VIII
W pokoju było czworo ludzi i wszyscy milczeli. Główny instruktor zagryzał nerwowo wargi. Don Burley siedział przygnębiony, Indra z trudem powstrzymywała się od płaczu. Jedynie doktor Myers zdawał się panować nad nerwami, chociaż i on przeklinał w duchu niezrozumiałego pecha, który stał się przyczyną nieszczęścia. Mógłby przysiąc, że Franklin jest na najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia i najgorsze ma już za sobą. A tu nagle coś takiego!
— Możemy zrobić tylko jedno — przerwał nagle milczenie główny instruktor. — Wysłać wszystkie jednostki podwodne na poszukiwania.
Don Burley poruszył się ostrożnie, jakby dźwigał na ramionach wielki ciężar.
— Minęło dwanaście godzin — powiedział. — Przez ten czas mógł oddalić się o pięćset mil, a na stacji mamy zaledwie sześciu kwalifikowanych pilotów.
— Wiem, że oznacza to szukanie igły w stogu siana, ale jest to jedyne, co możemy zrobić.