— Ale obiecał — mówiła dalej Indra — że przyjdzie do ciebie rano.
Myers nie odpowiedział. Teraz już oboje wiedzieli, że ta obietnica była tylko wykrętem.
Indra rozpaczliwie szukała jeszcze jakiejś nadziei.
— Przecież gdyby chciał popełnić… coś drastycznego, zostawiłby jakiś list — powiedziała drżącym głosem, jakby sama nie wierzyła do końca w to, co mówi.
Myers spojrzał na nią ze smutkiem, nie mając już żadnych wątpliwości.
— Jego rodzice nie żyją — odpowiedział. — Z żoną pożegnał się już dawno. Do kogo miał pisać?
Indra z rozpaczą uświadomiła sobie, że doktor ma rację. Możliwe, że ona była jedynym człowiekiem na świecie, dla którego Franklin żywił jakieś uczucie. A z nią przecież się pożegnał…
Doktor Myers wstał z ociąganiem.
— Jedyne, co możemy zrobić — powiedział — to przystąpić do poszukiwań. Istnieje szansa, że postanowił się wyładować i pognał przed siebie na pełny gaz, a rano następnego dnia wróci zawstydzony. Takie rzeczy już się tu zdarzały.
Doktor poklepał Indrę po ramieniu i pomógł jej wstać.
— Nie trać nadziei. Zrobimy wszystko, co możliwe — powiedział, choć w głębi serca wiedział, że jest już za późno. Było za późno już od wielu godzin i uruchamiano całą akcję poszukiwań tylko dlatego, że są sytuacje, kiedy nikt nie myśli o kierowaniu się logika.
Razem poszli do pokoju, w którym czekali główny instruktor i Don Burley. Doktor Meyers otworzył drzwi i stanął w progu jak rażony gromem. Przez chwilą pomyślał, że przybyło mu dwóch nowych pacjentów albo że on sam zwariował. Don i główny instruktor, niepomni na różnicę rangi i hierarchię służbową, stali objęci ramionami i trzęśli się w histerycznym śmiechu. Tak, nie ulegało wątpliwości, że to był śmiech. Histeryczny śmiech, spowodowany rozładowaniem napięcia.
Doktor Myers przypatrywał się tej nieprawdopodobnej scenie przez jakieś pięć minut. Kiedy wreszcie oderwał od nich wzrok, dostrzegł leżący na podłodze telegram, który widocznie wypadł z ręki jednemu z tych szaleńców. Nie pytając o pozwolenie podniósł kartkę papieru.
Musiał przeczytać ją kilka razy, zanim dotarł do niego sens depeszy. I wtedy on także zaczął się śmiać tak, jak mu się to nie zdarzało od lat.
IX
Kapitan Bert Darryl miał nadzieję, że będzie to spokojna podróż. Jeśli istnieje na świecie jakaś sprawiedliwość, to chyba należy mu się wreszcie trochę spokoju. Ostatnim razem zdarzyła się ta nieprzyjemna historia z glinami w Mackay; poprzednio była nie zaznaczona na mapie skała koło Wyspy Jaszczurki; a jeszcze przed tym, do licha, ten w gorącej wodzie kąpany młody głupek ustrzelił harpunem piętnastostopowego rekina tygrysiego i potem jeździł za nim po całym dnie.
Na oko sądząc jego klienci byli tym razem ludźmi rozsądnymi. Oczywiście Biuro Turystyki zawsze zapewniało, że przysyłają ludzi odpowiedzialnych i wypłacalnych, ale mimo to czasami trafiały do niego zadziwiające typy. Trzeba było jednak zarobić na kawałek chleba, a utrzymanie tego pudła w stanie używalności taż kosztowało niemało.
Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy jego klienci nazywali się zawsze Jones, Robinson, Brown i Smith. Kapitan Bert uważał, że to głupi pomysł, ale Biuro tego żądało. Oczywiście zgadywanie, kim oni są naprawdę, też miało swój urok. Niektórzy byli tak ostrożni, że nosili na twarzy gumowe maski w czasie całej wyprawy — nawet pod maskami do nurkowania. Musiały to być jakieś grube ryby, które bały się, że zostaną rozpoznane. Wyobraźcie sobie na przykład skandal, gdyby przyłapano sędziego Sądu Najwyższego albo sekretarza Departamentu Kosmonautyki na kłusownictwie w rezerwacie! Na samą myśl o tym kapitan Bert zachichotał.
Jego mała pięcioosobowa łódź podwodna znajdowała się w odległości czterdziestu mil od pierścienia raf, szukając przejścia od strony oceanu. Oczywiście działanie w pobliżu Wysp Koziorożca, w sercu terytorium wroga, było ryzykowne, ale tutaj można było znaleźć największe ryby, właśnie dlatego, że tu miały najlepszą ochronę. Trzeba ryzykować, jeśli chce się zadowolić klienta…
Kapitan Bert jak zwykle starannie opracował taktykę. W nocy nie było patroli, a w razie czego jego hydrolokator dalekiego zasięgu uprzedziłby go, dając czas do ucieczki. Tak więc mógł bezpiecznie podkradać się nocą, żeby dotrzeć w upatrzone miejsce przed świtem i wypuścić swoją niecierpliwą sforę z pierwszymi promieniami słońca. Kapitan będzie leżał na dnie, utrzymując z nimi kontakt radiowy. Jeśli wypłyną poza zasięg radiostacji, będą mogli kierować się impulsem hydrolokatora. A jeśli oddalą się na tyle, że stracą i ten kontakt, to tym gorzej dla nich. Kapitan poklepywał się po kieszeni, w której spoczywały bezpiecznie cztery urzędowe oświadczenia, zwalniające go od wszelkiej odpowiedzialności, gdyby coś przytrafiło się Smithowi, Brownowi, Jonesowi i Robinsonowi. Czasami nachodziły go wątpliwości, czy ma to jakieś znaczenie, skoro nie są to ich prawdziwe nazwiska, ale Biuro zapewniło go, że może się nie martwić. Zresztą kapitan Bert nie należał do tych, którzy się — zbytnio przejmują, bo gdyby tak było, to już dawno zmieniłby profesję. Na razie S., J., R. i B. leżeli na swoich kojach, dokonując ostatniego przeglądu ekwipunku, który przyda im się po wschodzie słońca. Smith i Jones mieli nowiutkie strzelby, z których nikt jeszcze nie strzelał, a ich pasy obwieszone były wszelkimi możliwymi przyrządami do podmorskich polowań. Kapitan Bert przyglądał im się ironicznie, gdyż obaj reprezentowali doskonale znany mu gatunek klientów. Ci faceci tak przejmowali się swoim sprzętem, że w rezultacie nigdy nie korzystali ze swoich strzelb ani aparatów fotograficznych. Będą obijać się beztrosko wokół rafy i narobią tyle szumu, że wszystkie ryby w promieniu mili będą wiedziały, co się święci. Ich piękne strzelby, które potrafią przebić na wylot ważącego pół tony rekina z odległości pięćdziesięciu stóp, prawdopodobnie nigdy nie wystrzelą. Zresztą dla nich nie ma to większego znaczenia; będą i tak zadowoleni z siebie.
Co innego Robinson. Jego kusza miała co najmniej pięć lat i była lekko wyszczerbiona. Widać było, że umie się z nią obchodzić i nieraz jej używa. Nie należał on do tych zwariowanych sportowców, którzy muszą natychmiast kupować ostatni model, jak kobiety, starające się za wszelką cenę nadążać za modą. Kapitan Bert był przekonany, że Robinson przyniesie największą zdobycz.
Towarzysz Robinsona Brown był jedynym, którego kapitan nie potrafił rozgryźć. Dobrze zbudowany mężczyzna po czterdziestce, o zdecydowanych rysach, był najstarszym z myśliwych i jego twarz wydawała się jakby znajoma. Był zapewne jakimś wysokim urzędnikiem, który czuł potrzebę porozrabiania od czasu do czasu. Kapitan Bert, którego natura nie zniosłaby pracy w instytucjach Rządu Światowego ani w ogóle w żadnej instytucji, rozumiał go doskonale.
Mieli teraz pod sobą przeszło tysiąc stóp wody i wciąż jeszcze wiele mil dzieliło ich od rafy, ale w tego rodzaju pracy obowiązywała nieustanna czujność i kapitan Bert z rzadka tylko pozwalał sobie oderwać wzrok od ekranów i zegarów tablicy kontrolnej, aby spojrzeć, jak jego niewielka załoga przygotowuje się do porannych łowów. Dlatego też prawie natychmiast zauważył małe, ale wyraźne echo na ekranie hydrolokatora.
— Wielki rekin na horyzoncie, chłopcy — ogłosił wesoło. Wszyscy rzucili się do ekranu.
— Skąd wiadomo, że to rekin? — spytał któryś.
— To prawie pewne. Wieloryb nie mógłby wypłynąć na zewnętrzną stronę rafy.
— Czy to aby nie łódź podwodna? — spytał czyjś podenerwowany głos.
— Na pewno nie. Łódź podwodna dałaby dziesięciokrotnie większe echo. Nie wpadajcie w panikę.