Pytający umilkł zawstydzony. Przez następne kilka minut wszyscy w milczeniu obserwowali echo zbliżające się do środka ekranu.
— Minie nas w odległości nie większej niż ćwierć mili — powiedział Smith. — Może by tak zmienić kurs i zobaczyć, czy uda się go dogonić?
— Beznadziejna sprawa. Ucieknie, jak tylko usłyszy nasze motory. Jeśli staniemy, może podpłynąć, żeby nas obwąchać, ale co z tego? I tak nie dobierzecie się do niego. Jest noc, a on płynie na głębokości dla was niedostępnej.
Ich uwagę odwróciła wielka ławica ryb — prawdopodobnie tuńczyków, jak oświadczył kapitan — która pojawiła się w południowym sektorze ekranu. Kiedy ławica znikła, godnie wyglądający Brown powiedział z zastanowieniem:
— Gdyby to był rekin, to chyba zmieniłby już kierunek.
Kapitan Bert pomyślał sobie to samo i zaczynał mieć wątpliwości.
— Myślę, że przyjrzymy mu się z bliska — powiedział. — Co nam to szkodzi?
Kapitan zmienił nieco kurs. Dziwne echo podążało niezmiennie w tym samym kierunku. Poruszało się zupełnie wolno i zbliżenie się do niego na odległość umożliwiającą bezpośrednią obserwację nie było trudne. W odpowiednim momencie kapitan Bert włączył kamerą i reflektor ultrafioletowy i… jęknął.
— Wpadliśmy, chłopcy. To glina.
Rozległy się cztery jednoczesne jęki i chóralne „Ale przecież mówiłeś…” Kapitan uciszył ich kilkoma starannie dobranymi słowami i nadal wpatrywał się w ekran.
— Coś tu nie gra — powiedział. — Miałem wtedy rację. To nie jest łódź podwodna, to torpeda. Wykryć nas nie może, bo nie ma tam odpowiednich urządzeń. Ale co on u diabła robi tutaj po nocy?
— Lepiej uciekajmy! — zawołało kilka wystraszonych głosów.
— Cisza! — ryknął kapitan Bert. — Dajcie mi pomyśleć. — Spojrzał na głębokościomierz. — Do licha — mruknął, tym razem cicho. — Idziemy na głębokości stu sążni. Jeśli ten facet nie oddycha jakąś specjalną mieszanką, to znaczy, że jest gotowy.
Wpatrywał się z bliska w ekran telewizora; trudno było powiedzieć coś na pewno, ale wyglądało, że postać leżąca na wolno płynącej torpedzie jest podejrzanie nieruchoma. Tak, teraz nie miał już wątpliwości. Bezwładnie zwisająca głowa zdradzała, że człowiek jest nieprzytomny albo martwy.
— Będzie cholerny kłopot — oświadczył kapitan — ale nie mamy innego wyjścia. Trzeba wziąć tego faceta na pokład.
Ktoś usiłował protestować, ale zaraz umilkł. Kapitan miał niewątpliwie rację. Trzeba tak zrobić, a później działać w zależności od sytuacji.
— Jak to zrobić? — spytał Smith. — Nie możemy przecież wyjść z łodzi na tej głębokości.
— Trudna sprawa — przyznał kapitan. — Całe szczęście, że płynie tak wolno. Spróbuję go podnieść.
Zbliżył się do torpedy z niezwykłą ostrożnością manipulując sterami. Nagle rozległ się głośny stuk i wszyscy zerwali się z miejsc. Tylko kapitan nie drgnął, gdyż on jeden wiedział, co się stanie.
Odchylił się w fotelu i westchnął z ulgą.
— Udało się za pierwszym razem! — powiedział z dumą. Torpeda z bezwładną postacią w uprzęży przekręciła się do góry dnem. Teraz jednak nie płynęła już w dół, ale zaczęła się powoli wznosić ku odległej powierzchni.
Tak popychana dotarła do granicy dwustu stóp; przez ten czas kapitan wydał szczegółowe polecenia. Wyjaśnił swoim pasażerom, że istnieje jeszcze szansa, iż pilot torpedy żyje. Gdyby jednak wydobyto go teraz na powierzchnię, umrze na pewno w rezultacie choroby kesonowej po zmianie ciśnienia z dziesięciu atmosfer do jednej.
— Będziemy musieli potrzymać go trochę na głębokości około dwustu stóp, a potem zaczniemy poddawać go dekompresji w naszej śluzie. Kto z was go ściągnie? Mnie nie wolno odejść od sterów.
Nikt nie wątpił, że był to jedyny powód i że kapitan bez wahania wyszedłby na zewnątrz, gdyby ktoś z obecnych mógł go zastąpić przy sterach. Po chwili milczenia odezwał się Smith:
— Ja schodziłem do trzystu stóp na zwykłym powietrzu.
— Ja również — wtrącił Jones. — Oczywiście nie w nocy — dodał po namyśle.
Kapitan postanowił uznać to za formę zgłoszenia się na ochotnika. Obaj wysłuchali w skupieniu instrukcji z takimi minami, jakby mieli iść do ataku na bagnety, włożyli akwalungi i bez entuzjazmu weszli do śluzy powietrznej.
Na szczęście obaj mieli dobre przygotowanie i kapitan mógł w ciągu paru minut dać pełne ciśnienie.
— W porządku, chłopcy — powiedział. — Otwieram właz. Szczęśliwej drogi!
Światło reflektora bardzo by im się przydało, niestety było ono specjalnie filtrowane, aby nie przepuszczać światła widzialnego. Kapitan obserwował ich na ekranie, jak podpływają do torpedy z pochodniami, żarzącymi się słabo niczym robaczki świętojańskie. Smith, wychylony z otworu śluzy, kierował Jonesem za pomocą liny. Zarówno łódź, jak torpeda płynęły szybciej niż człowiek, należało więc wyprzedzić torpedę i tak manewrować ciągnionym na linie Jonesem, aby mógł ją schwytać. Nie musiało to być dla niego zbyt przyjemne, ale na szczęście już przy drugiej próbie udało mu się przechwycić torpedę.
Reszta była stosunkowo prosta. Jones wyłączył silnik torpedy i kiedy oba pojazdy zatrzymały się, Smith popłynął mu z pomocą. Obaj wyplątali pilota torpedy z uprzęży i przyholowali go do łodzi. Maska na jego twarzy by nadal szczelna, istniała więc nadzieja ratunku. Niełatwo było przeciągnąć bezwładne ciało przez wąski otwór włazu i Smith musiał zostać przez jakiś czas na zewnątrz, czując się przeraźliwie samotny i opuszczony.
I w ten sposób, kiedy po półgodzinie Walter Franklin otworzył oczy, stwierdził ze zdumieniem, że leży na koi w małej, turystycznej łodzi podwodnej, otoczony przez pięciu mężczyzn. Najdziwniejsze było to, że czterech z nich miało twarze zawiązane chustkami, tak że widział tylko ich oczy…
Spojrzał na piątego, na jego pobrużdżoną zmarszczkami twarz, szpakowatą czuprynę, rzadką kozią bródkę. Nawet bez tej wymiętoszonej marynarskiej czapki widać było, kto tu jest kapitanem.
Potworny ból głowy utrudniał Franklinowi skupienie myśli. Z największym trudem wydobył z siebie słowa:
— Gdzie ja jestem?
— Mniejsza o to, kolego — odpowiedział ten z bródką. — To my chcemy wiedzieć, co u diabła robiłeś na głębokości stu sążni ze zwykłym akwalungiem. O, do licha, znowu zemdlał!
Kiedy Franklin odzyskał przytomność po raz drugi, czuł się już znacznie lepiej i zaczął się interesować tym, co się wokół niego dzieje. Zapewne niezależnie od tego, kim byli ci ludzie powinien odczuwać dla nich wdzięczność, na razie jednak świadomość, że został uratowany, nie wywoływała w nim żadnych uczuć.
— Po co to? — spytał, wskazując na konspiracyjne chusty. Kapitan odwrócił głowę od tablicy kontrolnej i spytał:
— Jeszcze nie wiesz, gdzie jesteś?
— Nie.
— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, kim jestem?
— Przykro mi, ale nie wiem.
Chrząknięcie kapitana mogło być oznaką zarówno niedowierzania, jak i rozczarowania.
— Widocznie jesteś jednym z nowych. Nazywam się Bert Darryl i jesteś na pokładzie „Lwa Morskiego”. Ci dwaj dżentelmeni narażali życie, żeby cię wyciągnąć.
Franklin spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył dwa czarne trójkąty.
— Dziękuję — powiedział i zamilkł nie mając pojęcia, co tu jeszcze dodać. Teraz wiedział już, gdzie jest, i mógł się domyślić biegu wydarzeń.
Więc tak wyglądał słynny — słowo to nabierało różnego znaczenia w ustach różnych ludzi — kapitan Darryl, którego ogłoszenia widziało się na stronicach wszystkich czasopism poświęconych sportom wodnym. Kapitan Darryl, organizator pasjonujących podwodnych polowań; nieustraszony i doświadczony myśliwy i równie doświadczony i nieustraszony kłusownik, którego bezkarność od dawna była źródłem cynicznych uwag wśród inspektorów. Kapitan Darryl — jeden z ostatnich wielkich romantyków w naszym nieromantycznym wieku, jak powiadają niektórzy. Kapitan Darryl — wielki szarlatan, jak mówią inni…