Franklin rozumiał teraz, dlaczego pozostali członkowie załogi są zamaskowani. Było to widocznie jedno z nielegalnych przedsięwzięć kapitana i Franklin słyszał, że w takich wypadkach jego klientami bywają najwyżej postawione osobistości. Tylko takich zresztą było stać na podobne wyprawy; utrzymanie „Lwa Morskiego” musiało kosztować niemało, mimo że kapitan Darryl znany był z tego, że nigdy nie płacił gotówką i miał długi we wszystkich portach od Darwinu do Sydney.
Franklin patrzył na otaczające go anonimowe postacie i zastanawiał się, kto to może być i czy rozpoznałby kogoś z nich. Nie wysilano się zbytnio, aby ukryć potężne kusze na grubą zwierzynę, złożone na jednej z koi. Ciekawe, gdzie kapitan wiózł swoich klientów i na co mieli polować? Zresztą w tej sytuacji lepiej przymknąć oczy i wiedzieć jak najmniej.
Kapitan Darryl doszedł do tego samego wniosku.
— Zdajesz sobie chyba sprawę, kolego — powiedział przez ramię, zasłaniając jednocześnie starannie tablicę, z której można by odczytać położenie statku — że twoja obecność na pokładzie jest cokolwiek kłopotliwa. Mimo to nie mogliśmy pozwolić ci zginąć, chociaż zasłużyłeś na to za swoje głupie numery. Problem polega na tym, co robić z tobą dalej?
— Możecie mnie wysadzić na Wyspie Czapli. Chyba nie jesteśmy zbyt daleko? — Franklin uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że nie traktuje tej propozycji poważnie. Aż dziwne, jak lekko i pogodnie było mu na sercu; może to tylko czysto fizyczna reakcja organizmu, a może rzeczywiście cieszył się, że będzie miał okazję jeszcze raz rozpocząć życie od nowa.
— Masz wymagania! — burknął kapitan. — Ci dżentelmeni nie po to zapłacili za polowanie, żeby wasi harcerze popsuli im całą zabawę.
— Mogą zdjąć te swoje chustki. Nie jest im zbyt wygodnie, a ja ich nie wydam, nawet jeśli któregoś rozpoznam.
Z pewnym ociąganiem pasażerowie zdjęli chustki. Franklin z ulgą przekonał się, że nie zna nikogo z nich ani osobiście, ani z fotografii.
— Jest tylko jedno wyjście — powiedział kapitan. — Musimy cię gdzieś wysadzić, zanim przystąpimy do dzieła.
Podrapał się w głowę, dokonując w myśli przeglądu znanej mu do najdrobniejszego szczegółu mapy Archipelagu Koziorożca i podjął decyzję.
— Do rana i tak się ciebie nie pozbędziemy, więc będziecie musieli spać na zmianę. Jeśli chcesz się na coś przydać, to możesz popracować w kambuzie.
— Rozkaz — odpowiedział dziarsko Franklin.
Świtało, kiedy dopłynął do piaszczystej plaży, zataczając się wyszedł na brzeg i zdjął płetwy. (To moja zapasowa para. Nie zapomnij mi ich odesłać — powiedział kapitan Darryl, pomagając mu wcisnąć się do komory śluzowej).
Gdzieś tam, za rafami, „Lew Morski” kontynuował swój podejrzany rejs i myśliwi szykowali się do wypłynięcia. Mimo że było to sprzeczne z jego zasadami i obowiązkami służbowymi, Franklin życzył im powodzenia.
Kapitan obiecał za cztery godziny zawiadomić Brisbane, skąd wiadomość zostanie natychmiast przekazana na Wyspę Czapli. Widocznie zapas tych czterech godzin pozwoli kapitanowi i jego klientom zrealizować swoje plany i wynieść się poza wody Światowej Organizacji.
Franklin wyszedł na plażę, zdjął oporządzenie i mokre ubranie, a potem położył się i patrzył na wschód słońca, którego już nie spodziewał się zobaczyć. Miał cztery godziny na to, żeby uporządkować myśli i na nowo przygotować się do życia. Było to aż za dużo, bo decyzję podjął już kilka godzin temu.
Jego życie nie było już teraz czymś, czym może szastać do woli; zwrócili mu je z narażeniem własnego życia ludzie, których nigdy nie widział i których nigdy więcej nie spotka.
X
— Zdajesz sobie oczywiście sprawę — mówił doktor Myers — że jestem tylko zwykłym lekarzem, a nie jakimś autorytetem w psychiatrii, będę więc musiał odesłać cię do profesora Stevensa i jego wesołej gromadki.
— Czy to jest naprawdę konieczne?
— Nie sądzę, ale nie mogę brać na siebie odpowiedzialności. Gdybym miał żyłkę hazardzisty, tak jak Don, to przyjąłbym każdy zakład, że to się już u ciebie nie powtórzy. Lekarzy jednak nie stać na gry hazardowe, a poza tym myślę, że dobrze ci zrobi, jeśli wyjedziesz stąd na kilka dni.
— Za dwa-trzy tygodnie kończę kurs. Czy nie można zaczekać do tego czasu?
— Nie kłóć się nigdy z lekarzem, Walt, bo go i tak nie przegadasz. Zresztą o ile znam się na matematyce, półtora miesiąca to nie są dwa-trzy tygodnie. Kurs może parę dni zaczekać; nie sądzę, aby profesor Stevens długo cię tam zatrzymywał. Prawdopodobnie zmyje ci dobrze głowę i odeśle z powrotem. A na razie chciałbym — jeśli pozwolisz — wyjaśnić kilka spraw.
— Proszę bardzo.
— Po pierwsze, wiemy, dlaczego miałeś atak w danej chwili. Węch jest tym zmysłem, który bardzo łatwo wywołuje skojarzenia, i teraz, kiedy powiedziałeś mi, że komory śluzowe statków kosmicznych zawsze pachną syntenem, cała historia nabrała sensu. Miałeś pecha, że poczułeś ten zapach akurat wtedy, kiedy patrzyłeś na stację kosmiczną; sam bywam nieraz jak zahipnotyzowany, kiedy widzę to diabelstwo pędzące po niebie niczym jakiś zwariowany meteor.
Ale to jeszcze nie wyjaśnia wszystkiego. Musiałeś być, powiedzmy, pobudzony emocjonalnie, żeby tak zareagować. Powiedz mi… czy masz przy sobie fotografię żony?
Franklin był zupełnie zbity z tropu tym niespodziewanym i pozornie bezsensownym pytaniem.
— Mam — powiedział. — A dlaczego pytasz?
— Nieważne. Mogę zobaczyć?
Po długich poszukiwaniach, które Myers od razu uznał za udawane, Franklin unikając wzroku doktora podał mu fotografię.
Myers przyjrzał się kobiecie, rozłączonej z mężem prawami bardziej bezwzględnymi niż wszystkie najsurowsze prawa pisane przez ludzi. Była drobna, ciemnowłosa i miała błyszczące, piwne oczy. Jedno spojrzenie powiedziało doktorowi wszystko, co chciał wiedzieć, ale długo jeszcze wpatrywał się w zdjęcie z mieszaniną ciekawości i współczucia. Zastanawiał się, jak też daje sobie radę żona Franklina. Czy ona również odbudowuje od podstaw swoje życie na tej dalekiej planecie, z którą jest na zawsze związana prawami genetyki i grawitacji? Nie, na zawsze nie jest odpowiednim słowem, bo może przecież bezpiecznie przylecieć na Księżyc, gdzie siła grawitacji jest podobna, jak na jej rodzimej planecie. Tylko że to też nie miałoby większego sensu, bo Franklin nie potrafi znieść nawet krótkiej podróży z Ziemi na Księżyc.
Doktor Myers z westchnieniem zwrócił zdjęcie. Nawet w najdoskonalszym systemie społecznym, w najbardziej pokojowym i sprawiedliwym świecie, będą istnieć nieszczęścia i tragedie. A w miarę tego, jak człowiek będzie rozciągać swoją władzę nad wszechświatem, wyłonią się nowe problemy i nowe źródła nieszczęść. Właściwie, jeśli nie brać pod uwagę szczegółów, to nie było w tej sprawie nic nowego. Od niepamiętnych czasów ludzie przeżywali tragedię rozłąki z ukochanymi albo na skutek złośliwości losu, albo swoich bliźnich.
— Posłuchaj, Walt — powiedział doktor Myers. — Wiem o tobie kilka rzeczy, których nie wie profesor Stevens, niech więc to, co powiem, będzie moim wkładem w twoje leczenie.