Niezależnie od tego, czy uświadamiasz to sobie, czy nie, Indra przypomina ci twoją żonę. Dlatego właśnie wywołała początkowo twoją sympatię. Jednocześnie jednak to uczucie sympatii zrodziło konflikt uczuć, gdyż nie chciałbyś zdradzić kogoś, kto — wybacz mi proszę brutalną szczerość — dla ciebie tak jakby umarł. Czy zgadzasz się z moją analizą?
Franklin milczał przez dłuższą chwilę, aż wreszcie powiedział:
— Myślę, że coś w tym jest. Ale co mam robić?
— Może zabrzmi to cynicznie, ale jest stare powiedzonko, które pasuje jak ulał do twojej sytuacji: „Wolność to uświadomiona konieczność”. Z chwilą kiedy uznasz, że pewne elementy twego życia są od ciebie niezależne i musisz je po prostu przyjąć, przestaniesz buntować się przeciwko nim. Nie oznacza to wcale kapitulacji; zaoszczędzisz dzięki temu energię na bitwy, które będziesz musiał stoczyć i które możesz wygrać.
— Co myśli o mnie Indra?
— Jeśli chcesz wiedzieć, ta szalona dziewczyna jest w tobie zakochana. Najlepsze, co możesz zrobić, to postarać się wynagrodzić jej przeżyte cierpienia.
— Sądzisz więc, że powinienem ożenić się po raz drugi?
— Sam fakt, że możesz zadać takie pytanie, jest dobrą oznaką, ale nie mogę odpowiedzieć ci prostym „tak” lub „nie”. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby umożliwić ci rozpoczęcie na nowo życia, zawodowego. Jeśli chodzi o twoje życie uczuciowe, nasze możliwości są znacznie mniejsze. Oczywiście byłoby wysoce pożądane, abyś nawiązał mocny i trwały związek uczuciowy na miejsce tego, który straciłeś. Co do Indry, to jest ona czarującą i inteligentną dziewczyną, ale nikt nie może powiedzieć, na ile głębokie są jej uczucia do ciebie. Nie śpiesz się więc, na wszystko przyjdzie czas. Pamiętaj, że nie możesz sobie teraz pozwolić na błędy.
Na zakończenie tego kazania chcę ci powiedzieć jeszcze jedno. Poważna część twoich problemów wynika z tego, że zawsze zbyt wierzyłeś we własne siły. Nie przyjmowałeś do wiadomości faktu, że ty też masz wady i możesz potrzebować czyjejś pomocy. I dlatego kiedy zetknąłeś się z czymś, co przerosło twoje możliwości, załamałeś się i odtąd gardziłeś sam sobą.
Teraz wszystko to minęło. Nawet jeśli dawny Walt Franklin był po trosze draniem i miał swoje wady, to po generalnym remoncie można je wyeliminować. Nie sądzisz?
Franklin uśmiechnął się krzywo; czuł się nieco wyczerpany, ale jednocześnie rozproszyły się ostatnie cienie zasnuwające jego umysł. Niełatwo przyszło mu zgodzić się na czyjąś pomoc, ale z chwilą gdy ją przyjął, od razu poczuł się lepiej.
— Dziękuję za kurację, doktorze — powiedział. — Nie sądzę, aby ci wielcy specjaliści mogli tu coś jeszcze dodać. Teraz już wiem, że moja wizyta u profesora Stevensa nie jest konieczna.
— Jestem tego samego zdania… ale i tak pojedziesz. A teraz spływaj stąd i pozwól mi wrócić do mego głównego zajęcia, to znaczy do oklejania plastrem skaleczeń od korali.
Franklin już w drzwiach odwrócił się i spytał z niepokojem:
— Byłbym zapomniał. Don chce, żebym z nim jutro popłynął łodzią podwodną. Nie masz nic przeciwko temu?
— Proszę bardzo. Don jest dużym chłopcem i może się tobą zaopiekować. Proszę tylko, żebyś się nie spóźnił na samolot jutro w południe.
Wychodząc z gabinetu doktora, który wraz z dwoma przyległymi pokojami nosił szumną nazwę Ośrodka Lekarskiego, Franklin nie miał żalu o to, że kazano mu wyjechać z wyspy. Spotkał się z większą troską i wyrozumiałością, niż miał prawo oczekiwać. Uczucie pewnej wrogości, jakim darzyli go mniej uprzywilejowani uczniowie, znikło bez śladu i może nawet lepiej będzie uciec na kilka dni od nieco krępującej atmosfery powszechnego współczucia, jaka go teraz otaczała. Szczególnie trudno było mu uwolnić się od pewnej sztywności, kiedy rozmawiał z Donem lub Indrą.
Przypomniał sobie jeszcze raz radę doktora Myersa i radosny skurcz serca przy słowach
“Ta szalona dziewczyna jest w tobie zakochana”. Jednocześnie uważał, że byłoby nieuczciwie, gdyby wykorzystał obecną sytuację; aby zrozumieć naprawdę, czym są dla siebie, muszą mieć czas do namysłu. Na pierwszy rzut oka podobne myśli mogły się wydać zimnym wyrachowaniem, bo czyż człowiek zakochany rozważa kiedykolwiek wszystkie za i przeciw?
Franklin wiedział, jak na to odpowiedzieć. Doktor Myers słusznie powiedział, że nie może sobie teraz pozwolić na błąd. Lepiej zaczekać trochę i wyjaśnić rzecz do końca, niż ryzykować szczęście dwojga ludzi.
Słońce ledwie zdążyło ukazać się ponad rafami, kiedy Don Burley wyciągnął Franklina z łóżka. Stosunek Dona do niego uległ teraz trudnej do określenia zmianie. Don był wstrząśnięty i przygnębiony tym, co się zdarzyło, i usiłował na swój nieco gwałtowny sposób wyrazić sympatię i zrozumienie. Jednocześnie czuł się dotknięty w swojej miłości własnej; nawet teraz nie chciało mu się wierzyć, że Indra od początku interesowała się nie nim, lecz Franklinem, którego nigdy nie uważał za poważnego rywala. Nie żeby był zazdrosny o Franklina; zazdrość była dla niego uczuciem nie znanym. Martwiło go tylko odkrycie — jakiego prędzej czy później dokonuje większość mężczyzn — że nie zna kobiet tak dobrze, jak sądził.
Franklin spakował już swoje rzeczy i jego pokój wyglądał pusto i nieprzytulnie. Mimo że wyjeżdżał prawdopodobnie tylko na kilka dni, zbyt skromne były możliwości lokalowe, aby do jego powrotu pokój mógł stać pusty.
Franklin z filozoficzną rezygnacją pomyślał, że to wyłącznie jego wina.
Don śpieszył się, co nie było niczym niezwykłym, lecz miał przy tym minę spiskowca, jakby przygotował dla Franklina wielką niespodziankę i teraz niepokoił się jak dziecko, czy wszystko ułoży się po jego myśli. W każdej innej sytuacji Franklin oczekiwałby jakiegoś kawału, ale teraz chyba chodziło o coś innego. Do tego czasu zrósł się już ze swoją małą ćwiczebną łodzią podwodną w jeden organizm i teraz płynął według podawanego przez Dona kursu, wyczuwając jakimś szóstym zmysłem, że znajdują się gdzieś w trzydziestomilowym kanale pomiędzy Rafą Wistari a lądem. Z sobie tylko wiadomych powodów, których nie chciał wyjawić, Don wyłączył główny ekran hydrolokatora przed stanowiskiem pilota i Franklin sterował na ślepo. Don mógł obserwować otoczenie na drugim ekranie w tyle kabiny i Franklin musiał od czasu do czasu zwalczać pokusę obejrzenia się do tyłu. Ostatecznie był to uzasadniony element treningu; któregoś dnia może być zmuszony do prowadzenia łodzi oślepionej na skutek jakiejś awarii.
— Możesz się teraz wynurzyć — powiedział wreszcie Don. Starał się, aby jego słowa zabrzmiały niedbale, ale nie potrafił ukryć wzruszenia w głosie. Franklin opróżnił zbiorniki balastowe i nawet bez patrzenia na głębokościomierz poczuł, kiedy znaleźli się na powierzchni, gdyż łodzią zaczęło kołysać. Nie było to zbyt przyjemne i miał nadzieję, że nie potrwa to długo.
Don rzucił jeszcze jedno spojrzenie na swój ekran i wskazał gestem na właz.
— Otwórz — powiedział. — Obejrzymy sobie krajobraz,
— Może nas zalać — zaprotestował Franklin. — Morze jest niespokojne.
— Jak staniemy we dwójkę w otworze, to wiele się nie naleje. Masz, włóż tę pelerynę. To uchroni wnętrze przed bryzgami.
Wszystko to wydawało się szaleństwem, ale widocznie Don wiedział, co robi. Pokrywa włazu odsunęła się i w górze zajaśniał mały, owalny skrawek nieba. Don pierwszy wspiął się na drabinkę; Franklin poszedł w jego ślady, mrużąc oczy dla ochrony przed wiatrem i bryzgami wody.
Tak, Don — wiedział, co robi. Nic dziwnego, że tak mu zależało na zrobieniu tej wycieczki przed odjazdem Franklina z wyspy. Na swój sposób Don okazał się znakomitym psychologiem i Franklin poczuł niewymowną wdzięczność dla niego, była to bowiem jednak z najpiękniejszych chwil w jego życiu. Raz tylko przeżywał coś podobnego, kiedy po raz pierwszy oglądał Ziemię w całej jej zapierającej dech piękności, płynącą na tle nieskończenie dalekich gwiazd. Widok, jaki miał teraz przed sobą, przepełnił jego serce podobną nabożną czcią, podobnym odczuciem, że jest świadkiem działania sił wszechświata.