O sto mil na wschód od Hawajów morze zmieniło nagle kolor z błękitnego na złoty. Falujące pola, pokryte pierwszym tegorocznym plonem, rozciągały się aż po horyzont i zdawały się nie mieć końca. Tu i ówdzie niczym zagadkowe zabawki dzieci-olbrzymów widać było długie na milę pływające kombajny, a obok nich mniejsze i zwrotniejsze jednostki z urządzeniami do wstępnego przerobu planktonu. Był to widok imponujący nawet w tych czasach gigantycznych osiągnięć W dziedzinie budowy maszyn, ale Franklin nie czuł żadnego wzruszenia. Nie miał uczuciowego stosunku do miliarda ton sprasowanych glonów i skorupiaków, chociaż wiedział, że zapewniają one pożywienia czwartej części ludzkości.
— Przelatujemy nad Korytarzem Hawajskim — odezwał się głos pilota z głośnika. — Za chwilę powinniśmy zobaczyć wyrwę w barierze.
— Widzę je! — zawołał jeden z inspektorów, przywierając do szyby i wskazując na morze. — Ale mają używanie!
Był to widok, który nieszczęsnych farmerów mógł przyprawić o atak serca. Franklinowi przypomniało się stare wyrażenie „krowy weszły w szkodę”. Pasowało ono jak ulał do tego, co się tu działo, i bez wątpienia pasterze będą musieli nieźle się napracować, żeby spędzić te „krowy” z pola. W dole, na nieskończonej żółtej połaci morza widać było mnóstwo wąskich ścieżynek, znaczących przejście żarłocznych gór mięsa, powoli i systematycznie torujących sobie drogę wśród masy planktonu. Za każdym olbrzymem pozostawał pas błękitnej, nagiej wody. Tak musiał wyglądać wielorybi raj, zadaniem zaś Franklina było jak najszybsze wypędzenie z niego intruzów.
Trzej inspektorzy po krótkiej odprawie radiowej opuścili kabinę i zeszli na dolny pokład samolotu, gdzie ich trzy małe łodzie podwodne były gotowe do opuszczenia na wodę. Nie było z. tym żadnych trudności; znacznie bardziej kłopotliwe może być wciągnięcie ich z powrotem na pokład i jeśli ocean będzie spokojny, łodzie będą musiały wracać drogą morską.
Siedzenie w łodzi podwodnej, która leci samolotem, było dość niezwykłe, ale Franklin nie miał czasu na takie myśli. Zaledwie zakończył niezbędne przygotowania, rozległ się głos pilota:
— Wysokość trzydzieści stóp. Otwieram włazy. Łódź numer jeden — przygotować się do wodowania.
Franklin miał numer drugi; wielki samolot transportowy utrzymywał kurs tak pewnie, a dźwig opuścił go tak łagodnie, że nie odczuł żadnego wstrząsu, kiedy łódź znalazła się w swoim żywiole. Teraz trzy łodzie ruszyły wachlarzem na wyznaczone trasy, niczym trzy zmechanizowane psy owczarki, zaganiające stado.
Od razu na wstępie Franklin uświadomił sobie, że sprawa nie będzie tak prosta, jak się to mogło wydawać. Łódź podwodna płynęła w gęstej zupie, która ograniczała widoczność do zera i poważnie zakłócała działanie urządzeń hydrolokacyjnych. Co gorsza, również silniki strugowodne pracowały nie najlepiej, gdyż ich wirniki z trudem przeżuwały ten gąszcz. Nie mógł dopuścić do unieruchomienia silników; najlepiej byłoby zejść poniżej warstwy planktonu i nie wynurzać się, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne.
Na głębokości trzystu stóp panował mrok, ale za to można było rozwinąć większą szybkość. Franklin zastanawiał się, czy objadające się nad jego głową wieloryby wiedzą o jego przybyciu i o tym, że ich idylla dobiega końca. Na ekranie hydrolokatora widział ich srebrne echa przesuwające się powoli na tle lustrzanej granicy między wodą a powietrzem, nieprzenikalnej dla fal dźwiękowych. Aż dziwne było, jak podobnie wyglądała powierzchnia wody od dołu dla nie uzbrojonego oka i dla dźwiękowych zmysłów hydrolokatora.
Charakterystyczne, silne małe odbicia dwóch pozostałych łodzi okrążały rozproszone stado z boków. Franklin rzucił okiem na zegarek; za niecałą minutę rozpocznie się akcja. Włączył zewnętrzne mikrofony i wsłuchiwał się w odgłosy morza.
Jak mogło komukolwiek przyjść do głowy, że ocean jest światem milczenia! Nawet ludzkie ucho potrafiło rozróżnić wiele z jego dźwięków — szczęk chitynowych kleszczy, jęk wielkich głazów poruszanych falą, wysoki pisk delfinów, charakterystyczne trzaśniecie ogona rekina, gwałtownie zmieniającego kierunek. Ale wszystko to są dźwięki mieszczące się w zasięgu słyszalności; aby posłuchać prawdziwej muzyki morza, należy zanurzyć się głębiej i wyjść poza zasięg słyszalności. Dzięki istniejącej w łodzi aparaturze do przekształcania dźwięku była to sprawa prosta; Frank mógł słuchać dźwięków od częstotliwości prawie miliona drgań na sekundę do powolnych niczym zamykanie starodawnej zardzewiałej bramy.
Nastawił odbiornik na najszersze pasmo i natychmiast jego umysł zaczął interpretować rozliczne odgłosy otaczającego go wodnego świata, które wypełniły kabinę łodzi. Dźwięki wywołane obecnością człowieka odrzucił od razu; szum jego własnych silników i dwóch pozostałych łodzi był eliminowany przez specjalne filtry, ale słyszał wyraźnie pisk trzech hydrolokatorów (jego własny niemal zagłuszał dwa pozostałe) oraz słabe, dalekie biip… biip… biip… Korytarza Hawajskiego. Ogrodzone z obu stron przejście dla wielorybów przez tereny oceaniczne form wysyłało swoje impulsy w pięciosekundowych odstępach i chociaż najbliższa część bariery dźwiękowej nie działała, słychać było wyraźnie sygnały z dalszych części. Dźwięki były dziwnie zniekształcone i tworzyły słabe ciągłe echo, gdyż każdemu impulsowi towarzyszyły opóźnione fale z coraz to dalszych punktów bariery. Dźwięk ginął powtarzany w oddali jak grzmot przetaczający się w wiosennym niebie.
Od tego tła jasno i wyraźnie odcinały się głosy przyrody. Ze wszystkich stron, bez chwili przerwy, rozlegały się przenikliwe piski i sapnięcia wielorybów, rozmawiających ze sobą albo po prostu dających upust swojej radości. Franklin rozróżniał głosy samic i samców, ale nie należał do tych specjalistów, którzy potrafią rozpoznawać poszczególne osobniki, a nawet rozumieją znaczenie wielu dźwięków.
Nie ma chyba bardziej niesamowitych odgłosów na świecie niż wrzask stada wielorybów, które się mija w głębinach. Wystarczyło zamknąć na chwilę oczy, aby wyobrazić sobie, że jest się wędrowcem zabłąkanym w lesie pełnym demonów. Hektor Berlioz słysząc ten upiorny koncert, zrozumiałby, że przyroda wyprzedziła jego sabat czarownic.
Jednak niesamowitość wiąże się tylko z nieznanym, dla Franklina zaś dźwięki te stały się częścią jego życia. Nie straszyły go już po nocach, jak to się zdarzało na początku. Teraz budziły w nim one uczucie sympatii i rozbawienia, a także pewnego zdziwienia, że tak ogromne zwierzęta mają tak cienkie głosy.
Były także dźwięki budzące stare wspomnienie, które nie sprawiało już bólu, ale napełniało serce smutkiem. W pamięci Franklina odżywały wtedy długie godziny spędzone w pomieszczeniach nawigacyjnych statków i stacji kosmicznych, kiedy to automatyczne monitory przeczesywały przestrzeń w poszukiwaniu sygnałów radiowych. Wówczas także rozlegały się czasem, niby głosy nocnych upiorów, sygnały dalekich statków i radiolatarni lub istne ulewy zagęszczonej informacji, płynące z kolonii do Matki Ziemi. I zawsze słyszało się nieustający szept gwiazd i galaktyk, wypełniających cały kosmos swoim promieniowaniem.
Wskazówka zegara doszła do zera i nie zdążyła jeszcze minąć pierwszej sekundy, kiedy morze wybuchło piekielną kakofonią dźwięków — pulsującym wyciem, które zmusiło Franklina do natychmiastowego przyciszenia głośników. Oznaczało to, że zrzucono miny dźwiękowe, i Franklin współczuł wielorybom, które przypadkiem znalazły się w ich pobliżu. Prawie natychmiast sytuacja na ekranie się zmieniła, gdyż przerażone zwierzęta zaczęły uciekać w panice na zachód. Franklin śledził ich ruchy z napięciem, gotów zagonić każdą sztukę, która mogłaby nie trafić do przejścia w barierze i zawrócić na farmę.