Franklin nie miał racji. W niecały miesiąc później opuszczał się na dno oceanu w specjalnie przygotowanej łodzi podwodnej. O dwieście stóp z tyłu płynął za nim w drugiej łodzi Don Burley. Nie pływali razem od czasu tamtych dni na Wyspie Czapli, ale kiedy spytano Franklina, kogo chce do współpracy, natychmiast pomyślał o Donie. Była to szansa, jaka trafia się raz w życiu, i Don nigdy by mu nie przebaczył, gdyby wybrał kogoś innego.
Franklin zastanawiał się czasami, jak Don odnosi się do jego błyskawicznej kariery. Pięć lat temu Don był starszym inspektorem, a on zupełnie zielonym nowicjuszem. Teraz obaj byli starszymi inspektorami i prawdopodobnie on wkrótce awansuje wyżej. Nie myślał o tym z zachwytem, gdyż mimo całej ambicji zdawał sobie sprawę, że każdy nowy awans oznacza mniejszą liczbę godzin spędzonych w morzu. Może Don dobrze wiedział, co robi; trudno było go sobie wyobrazić za biurkiem…
— Wypróbuj swoje światła — odezwał się głos Dona przez radio. — Doktor Roberts chce, żebym ci zrobił zdjęcie.
— Już się robi — odpowiedział Franklin.
— Ho, ho! Wyglądasz pięknie. Gdybym był dziesieciornicą, nie potrafiłbym ci się oprzeć. Odwróć się na chwilę bokiem. Dziękuję. Pierwszy raz w życiu widzę choinkę płynącą z szybkością dziesięciu węzłów na głębokości sześciu sążni.
Franklin roześmiał się i wyłączył iluminację. Pomysł doktora Robertsa był dość prosty, ale dopiero teraz okaże się, czy sprawdzi się w praktyce. Wielu mieszkańców mrocznych otchłani oceanu posiada całe konstelacje organów świetlnych, które może dowolnie zapalać i gasić. Głowonogi ze swymi wielkimi oczami są szczególnie uwrażliwione na takie światła. Używają ich nie tylko do wabienia swoich ofiar, lecz także partnerów płci odmiennej. Jeśli jednak dziesięciornice są rzeczywiście tak inteligentne, jak o nich mówią, to Percy szybko odkryje oszustwo. Będzie śmiesznie, pomyślał Franklin, jeśli zamiast Percy’ego da się nabrać jakiś nurkujący kaszalot i on zaatakuje łódź podwodną.
Płynęli teraz zaledwie pięćset stóp ponad skalistym dnem i każdy jego szczegół widać było wyraźnie na ekranie hydrolokatora. Miejsce wyglądało niezbyt zachęcająco: mogły tu być setki jaskiń, stanowiących znakomitą kryjówkę dla Percy’ego. A przecież wieloryby potrafiły go wykrywać — ku własnej zgubie. Moja łódź jest przecież nie gorsza od kaszalota, powiedział sobie Franklin.
— Mamy szczęście — odezwał się Don. — rzadko się tu zdarza, żeby woda była tak czysta. Jeśli nie wzbijemy mułu, będziemy mogli widzieć na kilkaset stóp.
Było to bardzo ważne: świetlne przynęty Franklina byłyby bezużyteczne w mętnej wodzie. Włączył teraz kamery telewizji i od razu dostrzegł słaby poblask światła na prawej burcie Dona, płynącego w odległości dwustu stóp. Rzeczywiście widoczność była znakomita, co powinno bardzo ułatwić ich zadanie.
Franklin złapał sygnał najbliższej radiolatarni i szczegółowo określił swoją pozycję. Dla większej dokładności poprosił Dona o zrobienie tego samego i wyciągnęli średnią ze swoich wyników. Od tego miejsca zaczęli poszukiwania, płynąc powoli równoległymi kursami.
Rzadko zdarzało się znaleźć nagą skałę na tej głębokości, gdyż dno oceanu jest normalnie pokryte warstwą osadów grubości setek, a nawet tysięcy stóp. Widocznie, pomyślał sobie Franklin, przepływają tędy potężne prądy sezonowe, gdyż obecnie przyrządy nie notowały żadnego ruchu wód. Musiało to być związane ze znajdującym się w pobliżu Kanionem Millera, wrzynającym się na głębokość dziesięciu tysięcy stóp.
Co kilka sekund Franklin włączał swoje kolorowe światła i z napięciem wpatrywał się w ekran, oczekując jakiejś reakcji. Po chwili miał asystę kilku fantastycznych ryb głębinowych — upiornych istot o potwornych szczękach, najeżonych groteskowymi czułkami i wyrostkami. Zew jego świateł był widocznie silniejszy niż strach przed hałasem silników, co można było uważać za dobry znak. Ryby nie nadążały za łodzią, ale na ich miejsce zjawiały się nowe potwory, wśród których nie było dwóch jednakowych. Stosunkowo mniej uwagi poświęcał Franklin ekranowi telewizyjnemu; ważniejsze były dane sięgającego znacznie dalej hydrolokatora. Musiał teraz nie tylko wypatrywać Percy’ego, lecz także wystrzegać się skał i pagórków, które mogłyby wyłonić się nagle na trasie łodzi. Mimo że posuwał się z niewielką szybkością dziesięciu węzłów, jego uwaga była przez cały czas napięta do maksimum. Chwilami miał uczucie, jakby leciał samolotem lotem koszącym nad pagórkowatą okolicą i na dodatek w gęstej mgle.
Przebyli w ten sposób pięć mil bez żadnych wydarzeń i zawrócili pod kątem stu osiemdziesięciu stopni. Franklin pomyślał sobie, że przynajmniej ustalą szczegółowo ukształtowanie dna morskiego w tym rejonie, w obu łodziach działały bowiem automatyczne przyrządy, zapisujące profil terenu.
— I kto mówi, że życie inspektora jest ciekawe? — odezwał się Don, kiedy robili czwarty nawrót. — Nie widziałem ani jednej, choćby najmniejszej, ośmiornicy. Może my je czymś odstraszamy?
— Roberts twierdzi, że one nie są zbyt wrażliwe na hałas, a poza tym podejrzewam, że Percy nie należy do strachliwych.
— Jeżeli on w ogóle istnieje — zauważył Don sceptycznie.
— Nie zapominaj o tych sześciocalowych śladach przyssawek. Kto je według ciebie powygryzał — myszy?
— Hej! — zawołał Don. — Spójrz no na to echo na kierunku 250, odległość 750 stóp. Wygląda jak skała, ale chyba się poruszyło. Jeszcze jeden fałszywy alarm, pomyślał Franklin. Ale nie, echo rzeczywiście jakby drgało. Do licha, rusza się!
— Zmniejszamy szybkość do połowy węzła — powiedział. — Płyń za mną. Ja podejdą wolno i włączę światła.
— Jakieś dziwne echo. Ma coraz to inne rozmiary.
— To może być on. Jedziemy.
Łódź płynęła teraz ponad rozległą, lekko opadającą równiną, nadal w otoczeniu świty rybosmoków. Na ekranie telewizyjnym wszystkie przedmioty ginęły we mgle na odległości stu pięćdziesięciu stóp; ultrafioletowe reflektory nie sięgały dalej. Franklin wyłączył całe zewnętrzne oświetlenie i skradał się ostrożnie, posługując się wyłącznie hydrolokatorem.
Na odległości pięciuset stóp kształt echa zaczął zarysowywać się wyraźniej; z odległości czterystu stóp nie było już żadnych wątpliwości; y& zbliżeniu się na trzysta stóp ryby towarzyszące Franklinowi znikły w pośpiechu, jakby wyczuły, że okolica nie jest dla nich najzdrowsza. Na odległości dwustu stóp Franklin włączył swoją świetlną przynętę i dopiero po chwili uruchomił kamery telewizji i reflektory.
Po dnie oceanu wędrował istny żywy las wężowatych, wijących się pni. Gigantyczny głowonóg zastygł na moment, jakby oślepiony reflektorami; niewykluczone, że tak było, choć dla ludzkiego oka ich światło było niewidoczne. Potem z nieprawdopodobną szybkością ściągnął macki zwijając się w zwartą, opływową bryłą — i wystrzelił z całą energią swego odrzutowego napędu w stronę łodzi.
W ostatnim momencie zboczył nieco i Franklin zdołał dojrzeć wielkie, pozbawione powieki oko, o średnicy przynajmniej stopy. W sekundę później odczuł gwałtowne uderzenie w kadłub łodzi i zgrzyt potężnych szczęk o stalowy pancerz. Franklin przypomniał sobie szramy, które tak często widywał na grubej skórze kaszalotów, i odczuł radość, że chroni go warstwa stali. Słyszał trzask zrywanych przewodów zewnętrznego oświetlenia; nic nie szkodzi — spełniło już swoje zadanie.