Nie sposób było odgadnąć, co robi Percy; od czasu do czasu łódź kołysała się gwałtownie, ale Franklin nie chciał uciekać, dopóki nie będzie do absolutnie konieczne.
— Czy widzisz, co on wyrabia? — spytał z niepokojem w głosie.
— Tak, ośmioma ramionami oplata ciebie, a dwa wyciąga z nadzieją w moją stroną. Poza tym przecudownie zmienia kolory — nawet nie próbuję ci tego opisać. Nie mam pojęcia, czy on chce cię pożreć, czy tak wyglądają jego zaloty.
— Cokolwiek to jest, nie jest to zbyt przyjemne. Pośpiesz się ze zdjęciami, żebym wreszcie mógł wydostać się z jego uścisków.
— Dobra, jeszcze tylko kilka minut. Potem spróbuję trafić go swoim harpunem.
Były to bardzo długie minuty, ale wreszcie Don skończył. Percy nadal nie wykazywał najmniejszych oznak nieśmiałości, przepowiadanej przez Robertsa, mimo że teraz nie mógł już uważać łodzi Franklina za inną dziesięciornicę. Wreszcie Don wystrzelił swój harpun, trafiając precyzyjnie w najgrubszą część płaszcza, gdzie astrze mogło wniknąć głęboko nie powodując poważniejszej szkody. Poczuwszy nagłe ukłucie potężny głowonóg zwolnił swój uścisk i Franklin korzystając z okazji natychmiast dał „całą naprzód”. Poczuł, jak zrogowaciałe macki ześlizgują się po pancerzu łodzi i oto znalazł się na wolności i mógł wracać ku odległemu słońcu. Cieszył się, że obyło się bez użycia którejś z przygotowanych na wszelki wypadek broni.
Don poszedł w jego ślady i wkrótce znaleźli się o pięćset stóp ponad dnem, poza zasięgiem widzialności. Na ekranie hydrolokatora widać było ostro skaliste dno, a na jego tle pulsowała wyraźna gwiazdka. Mały nadajnik — o średnicy jednego cala i długości sześciu cali — umieszczony pod skórą Percy’ego spełniał swoje zadanie bez zarzutu. Będzie działał przeszło tydzień, dopóki nie wyczerpie się bateria.
— Naznaczyliśmy go! — zawołał Don z radością. — Teraz już się przed nami nie schowa.
— Pod warunkiem, że nadajnik mocno siedzi i Percy nie uwolni się od niego — zauważył Franklin ostrożnie. — W przeciwnym razie będziemy musieli szukać go od nowa.
— Nie zapominaj, że to ja strzelałem. Założę się dziesięć do jednego, że nadajnik nie wypadnie.
— Najważniejsza rzecz, jakiej się nauczyłem w tej pracy, to nigdy nie zakładać się z tobą — powiedział Franklin i włączył maksymalną szybkość, kierując dziób łodzi ku odległej wciąż jeszcze o pół mili powierzchni. — Nie dajmy Robertsowi czekać zbyt długo, bo nam zwariuje z niecierpliwości. Zresztą ja też chcę zobaczyć te zdjęcia. Po raz pierwszy wystąpiłem w filmie, i to jako partner gigantycznej dziesięciornicy.
Jak na razie, pomyślał sobie, to tylko czołówka, właściwy film ma się dopiero rozpocząć.
XV
— Jak to miło mieć żonę, której nie przeraża moja praca — powiedział Franklin, przeciągając się leniwie w fotelu na tarasie.
— Czasem się boję — przyznała Indra. — Nie lubię akcji na dużych głębokościach. Jeżeli tam coś nawali, człowiek jest bez szans.
— Równie dobrze można utonąć w wodzie głębokiej na dziesięć stóp.
— Sam wiesz, że mówisz głupstwa. Poza tym, o ile wiem, jak dotychczas żaden inspektor jeszcze nie utonął. To, co im się przytrafia, jest zazwyczaj znacznie gorsze.
— Żałuję, że poruszyłem ten temat — powiedział Franklin, rozglądając się, czy Peter nie podsłuchuje ich rozmowy. — W każdym razie mam nadzieję, że „Operacja Percy” nie daje ci powodów do obaw?
— Nie. Tak jak wszyscy nie mogę się doczekać, kiedy go złapiesz, a jeszcze bardziej ciekawi mnie, czy Robertsowi uda się utrzymać go przy życiu.
Indra wstała i podeszła do regału z książkami. Przerzucając stos czasopism i gazet, które się tam zawsze gromadziły, znalazła wreszcie to, czego szukała.
— Posłuchaj — powiedziała — i pamiętaj, że zostało to napisane prawie dwieście lat temu.
Zaczęła czytać głosem przywykłym do wystąpień w salach wykładowych i Franklin, który początkowo słuchał bez entuzjazmu, po chwili dał się wciągnąć bez reszty.
“W oddali zamajaczyła wielka, biała, leniwa masa, która wznosząc się coraz wyżej i wyżej zajaśniała w końcu przed dziobem na kształt śnieżnej góry. Błyszczała przez chwilę, po czym równie powoli zapadła się z powrotem w morze. I znów wynurzyła się, cicha i migotliwa. Nie wyglądała na wieloryba. Ale może to Moby Dick? — pomyślał Daggoo. Widziadło zapadło się w wodę po raz drugi i jeszcze raz wypłynęło na powierzchnię. Murzyn wydał ostry, przejmujący okrzyk, który zelektryzował całą załogę:
— Jest, jest, jest! Tam na prawo! Biały wieloryb! Biały wieloryb!
…Niebawem cztery łodzie znalazły się na wodzie. Ahab płynął przodem. Biała masa znów dała nurka i kiedy z zawieszonymi w powietrzu wiosłami czekaliśmy na jej ukazanie się, wynurzyła się powoli w tym samym miejscu, w którym się zapadła. Zapomniawszy prawie o Moby Dicku, patrzyliśmy jak urzeczeni na najbardziej zdumiewający fenomen, jaki dotąd morze objawiło ludzkiemu oku.
Na wodzie leżała galaretowata masa, mierząca wzdłuż i wszerz setki stóp, połyskliwa i biała jak śmietana. Ze środka jej wychodziły niezliczona długie ramiona, wijące się i skręcające jak gniazdo anakond. Potwór ten nie miał żadnej dostrzegalnej paszczy czy głowy, niczego zresztą, co by zdradzało, że posiada jakieś instynkty czy wrażliwość. Kołysał się na falach, nieziemski, bezkształtny, nie indywidualny, a przecież żywy.
Zapadł się znów w morze z charakterystycznym bulgotaniem i Sarbuck patrząc na rozkołysaną wodę, która go pochłonęła, wykrzyknął dzikim głosem:
— Wolałbym już spotkać się z Moby Dickiem niż z tym białym upiorem!
— Co to było? — zapytał Fiask.
— Olbrzymia mątwa. Mówią, że statki, które się na nią natkną, rzadko kiedy wracają do swoich portów.
Ahab nie powiedział ani słowa. Zawrócił w milczeniu do okrętu, a my za nim”.
Indra skończyła czytać, zamknęła książkę i czekała na reakcję męża. Franklin poruszył się w swoim aż zbyt wygodnym fotelu i po chwili milczenia powiedział:
— Musiałem zapomnieć ten fragment, jeśli w ogóle doczytałem do tego miejsca. Brzmi to bardzo prawdziwie, tylko co robiła dziesięciornica na powierzchni?
— Prawdopodobnie zdychała. One nigdy nie wypływają w dzień, ale robią to czasem po zmroku, a Melville pisze, że działo się to w pewien jasny, pogodny poranek.
— A poza tym ile to jest furlong? Chciałbym wiedzieć, czy ten okaz Melville’a był równie wielki jak Percy. Z fotografii wynika, że nasz ma sto trzydzieści stóp długości.
— Jest więc dłuższy od największego opisanego wieloryba.
— Tak, o kilka stóp, ale oczywiście waży przeszło dziesięciokrotnie mniej.
Franklin podniósł się z fotela i ruszył na poszukiwanie słownika. Po chwili Indra usłyszała pomruki niezadowolenia z sąsiedniego pokoju i spytała, co się stało.
— Piszą tutaj, że furlong to dawna miara odległości równa 1/8 mili. Melville plecie głupstwa.
— Zazwyczaj jest bardzo ścisły, w każdym razie tam, gdzie chodzi o wieloryby, ale „furlong” to oczywisty nonsens — jestem zdziwiona, że nikt tego dotychczas nie zauważył. Może miał na myśli sążnie, a może to błąd drukarski.
Nieco uspokojony Franklin odstawił słownik na półkę i wrócił na taras. Właśnie w tym momencie wpadł Don Burley, porwał Indrę w ramiona, ucałował ją po bratersku w czoło i posadził z powrotem na krześle.