Выбрать главу

Odnalazł samicę z dwoma cielakami w odległości niecałej mili i przyjrzał im się dokładnie. Nie były ranne, a co za tym idzie nie musiał wzywać weterynarzy, którzy mając do dyspozycji znakomicie wyposażoną łódź podwodną udzielali wielorybom pomocy we wszystkim: od bólu brzucha do cesarskiego cięcia. Wieloryby nie wykazywały już żadnych oznak zaniepokojenia, a jedno spojrzenie na ekran hydrolokatora powiedziało mu, że reszta stada również zaprzestała ucieczki. Don był ciekaw, czy wiedzą, co się stało; poznano już nieźle ich sposoby porozumiewania się, ale wciąż jeszcze wielu spraw nie udało się wyjaśnić.

— Mam nadzieję, że jesteś mi wdzięczna za to, co dla ciebie zrobiłem — mruknął Don, po czym doszedł do przekonania, że widok miłości macierzyńskiej w pięćdziesięciotonowym wydaniu przekracza jego siły, opróżnił więc zbiorniki balastowe i wynurzył się na powierzchnię. Morze było tak spokojne, że otworzył właz i wysunął głowę z małej wieżyczki. Woda była zaledwie o kilka cali od jego twarzy i od czasu do czasu fala wznosiła się, grożąc wdarciem się do środka. Na szczęście Don tak dokładnie wypełniał sobą otwór, że stanowił doskonały korek.

W odległości może pięćdziesięciu stóp kołysał się na fali szary, podłużny kształt, przypominający odwróconą do góry dnem łódź. Don zmierzył go wzrokiem, zastanawiając się, ile sprężonego powietrza trzeba w niego wpakować, żeby nie zatonął do czasu przybycia statku gospodarczego. Za kilka minut złoży meldunek przez radio, ale na razie chciał nacieszyć się chłodnym powiewem wiatru, czuć nad głową niebo i patrzeć na słońce, rozpoczynające swoją wspinaczkę ku zenitowi.

Don Burley był jak szczęśliwy rycerz odpoczywający po walce, po tej jedynej walce, którą człowiek będzie musiał toczyć zawsze. Był jednym z obrońców ludzkości przed widmem głodu, które przestało zagrażać światu od czasu, gdy wielkie pola planktonu zaczęły dawać miliony ton białka, a stada wielorybów były posłuszne swoim nowym panom. Człowiek po miliardach lat wygnania wrócił do morza, swojej dawnej ojczyzny, i dopóki ocean nie wyschnie, człowiek nigdy już nie zazna głodu…

Jednak świadomość tego nie była dla Dona główną przyczyną zadowolenia. Lubiłby to zajęcie, nawet gdyby nie miało ono żadnego praktycznego znaczenia. Ze wszystkiego, co życie miało mu do zaofiarowania, nic nie mogło równać się z satysfakcją i chłodnym poczuciem władzy, jakie go przepełniały, kiedy wy ruszał na takie zadanie jak dzisiaj. Władza? Tak, to było właściwe słowo. Ale władzy tej nigdy nie nadużyje, gdyż łączy go zbyt wielkie poczucie wspólnoty ze wszystkimi mieszkańcami morza — nawet tymi, których musi z obowiązku zabijać.

Pozornie Don był teraz całkowicie odprężony, ale wystarczyłaby najmniejsza zmiana na tablicy, aby zareagował natychmiast. Myślami był już na „Rorqualu”, gdzie czekało go spóźnione śniadanie. Aby nie tracić czasu, zaczął układać w myśli swój raport. Wiedział, że paru osobom narobi nim kłopotu. Technicy, zajmujący się konserwacją niewidzialnych dźwiękowych i elektrycznych barier, dzielących bezmiar Pacyfiku na poszczególne gospodarstwa, będą musieli szukać dziury; biologowie, utrzymujący autorytatywnie, że rekiny nigdy nie atakują wielorybów, będą musieli poszukać jakiejś wymówki. Don był przekonany, że obie sprawy zakończą się pomyślnie i znowu wszystko będzie szło zgodnie z planem, dopóki ocean nie spłata ludziom kolejnego figla i nie postawi ich przed kolejnym problemem.

W tej chwili jednak najważniejszy był dla Dana inny, czysto ludzki problem, jaki spadł na jego barki w wyniku decyzji podjętych na najwyższych szczeblach. Wszystko zaczęło się od propozycji Departamentu Kosmonautyki, która wpłynęła do Sekretariatu Światowego. Stamtąd dotarła ona drogą służbową do Zgromadzenia Światowego, gdzie znalazła poparcie części senatorów. Tam propozycja przekształciła się w rozkaz i spłynęła w dół przez sekretariat Światowej Organizacji do Spraw Wyżywienia, do Departamentu Morskiego i wreszcie do Sekcji Wielorybów. Cała ta procedura zamknęła się w rekordowo krótkim czasie czterech tygodni.

Don oczywiście nie miał o tym wszystkim pojęcia. Dla niego cała ta biurokracja na skalę światową streściła się w jednym zdaniu, którym powitał go kapitan, kiedy zjawił się w mesie „Rorquala” na swoje spóźnione śniadanie.

— Jaką pracę? — spytał Don podejrzliwie. Pamiętał jeszcze swój niefortunny występ w roli przewodnika. Przybyły wówczas podsekretarz stanu wyglądał na nieco głupawego i Don odpowiednio go potraktował. Jak się później okazało, wiceminister, który nie przypadkiem zajmował tak odpowiedzialne stanowisko, był człowiekiem niezwykle inteligentnym i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co Don robi.

— Nie wiem, — odpowiedział kapitan — i nie jestem pewien, czy oni sami wiedzą. Pozdrów ode mnie Queensland i trzymaj się z daleka od kasyn gry na Złotym Brzegu.

— Z moją pensją i tak nie mam czego tam szukać — parsknął Don. — Ostatnim razem omal nie wyszedłem z „Paradisu” bez portek.

— Za to za pierwszym razem wygrałeś parę tysięcy.

— Szczęście nowicjusza; to się już nigdy nie powtórzyło. Przegrałem już wszystko, co wtedy wygrałem, i myślę, że czas z tym skończyć. Koniec z hazardem.

— Czy to obietnica? Założę się o pięć dolarów, że jej nie dotrzymasz.

— Zgoda.

— No to płać. Przyjmując zakład przegrałeś.

Don znieruchomiał z uniesioną łyżką planktonowej pożywki, szukając wyjścia z pułapki.

— Spróbuj wyciągnąć ode mnie pieniądze — odpowiedział. — Nie masz świadków, a ja nie jestem dżentelmenem.

Don pośpiesznie dopił kawę, odsunął krzesło i wstał.

— Muszę się zbierać — powiedział. — Trzymaj się, do zobaczenia.

Kapitan „Rorquala” patrzył, jak starszy inspektor wypada z mesy niczym huragan. Przez chwilę było jeszcze słychać jego kroki na korytarzu i znowu zapanowała względna cisza. Kapitan wrócił na swój mostek.

— Trzymajcie się tam, w Brisbane — mruknął pod nosem, po czym zebrał się do nastawiania zegarów i układania zjadliwego memoriału do Kwatery Głównej, z zapytaniem, jak ma kierować statkiem, kiedy trzydzieści procent załogi jest stale na urlopie albo w delegacji służbowej. Jeśli nie wymawiał pracy, to tylko dlatego, że choćby nie wiem jak długo myślał, nie potrafiłby wymyślić dla siebie bar; dziej odpowiedniego zajęcia.

II

Walter Franklin przechadzał się niecierpliwie po pokoju, mimo że czekał zaledwie kilka minut. Obrzucił szybkim spojrzeniem wiszące na ścianach fotografie świata morskich głębin, potem przysiadł na chwilę na skraju stołu i zaczął przerzucać stos czasopism, gazet i raportów, jakie zawsze gromadzą się, w podobnych miejscach. Ilustrowane czasopisma znał dobrze, gdyż przez ostatnie kilka tygodni czytanie było jego jedynym zajęciem, reszta zaś materiałów nie wyglądała zachęcająco. Ktoś musiał zapewne z obowiązku służbowego czytać te pięknie wydrukowane raporty o produkcji żywności; Walter zastanawiał się tylko, czy nieskończone kolumny danych statystycznych nie działają na nich usypiająco. „Neptun”, organ Departamentu Morskiego, zapowiadał się nieco ciekawiej, ale ponieważ Walter nie znał Większości osób, o których była w nim mowa, więc i to czasopismo wkrótce odłożył. Nawet Stosunkowo popularne artykuły sprawiały mu wiele trudności, gdyż zakładały znajomość pewnych terminów technicznych, o których nie miał pojęcia.

Obserwująca go spod oka sekretarka musiała zauważyć jego niepokój i zapewne przypisywała go brakowi pewności siebie. Franklin nie bez trudu zmusił się, żeby usiąść w fotelu i skupić się na lekturze wczorajszego numeru „Kuriera Brisbane”. Właśnie wczytał — się w artykuł opłakujący stan australijskiego krykieta, kiedy młoda dama, strzegąca drzwi dyrektorskiego gabinetu, uśmiechnęła się słodko i powiedziała: