Выбрать главу

Mikrobus wiózł ich droga między rzędami pisonii, których gęste listowie chroniło przed słońcem. Droga miała niecałe ćwierć mili długości, mimo że przecinała całą wyspę od przystani i zakładów naprawczych na zachodnim krańcu do zespołu budynków administracyjnych na wschodzie. Dwie części wyspy przedzielał wąski pas dżungli, którą pieczołowicie zachowano w stanie nienaruszonym. Don z czułością wspominał jej fascynujące ścieżki i ukryte polanki.

Administracja była uprzedzona o przybyciu Franklina i poczyniła niezbędne przygotowania. Umieszczono go osobno, wprawdzie nieco niżej od stałych pracowników jak Burley, ale za to o całe niebo powyżej zwykłych uczniów przechodzących tu szkolenie. Najdziwniejsze, że dostał osobny pokój, na co nawet wyżsi urzędnicy nie zawsze mogli liczyć, kiedy odwiedzali wyspę. Don, który obawiał się, że będzie musiał dzielić pokój ze swoim tajemniczym podopiecznym, przyjął to z wielką ulgą. Niezależnie od wszystkich innych czynników w grę wchodziły pewne jego plany natury romantycznej.

Odprowadził Franklina do małego, ale ładnego pokoiku na pierwszym piętrze skrzydła przeznaczonego dla uczniów, skąd roztaczał się widok na rafę, ciągnącą się w kierunku wschodnim po sam horyzont. Na podwórku grupa uczniów w przerwie pomiędzy zajęciami gwarzyła z instruktorem w stopniu inspektora, którego Don pamiętał z widzenia. Przyjemnie jest, pomyślał, wracać do szkoły, kiedy, już zna się odpowiedzi na wszystkie pytania.

— Będzie ci tu chyba wygodnie — powiedział do Franklina, który był zajęty rozpakowywaniem swego bagażu. — Niezły widok, co?

Takie poetyckie zachwyty nie leżały w naturze Dona, ale kusiło go, żeby zobaczyć, jak Franklin zareaguje na widok rozpościerającej się przed nim połaci upstrzonego koralami oceanu. Z pewnym rozczarowaniem stwierdził, że Franklin zareagował normalnie; wyjrzał przez okno i z wyraźną przyjemnością podziwiał błękit i zieleń wody, po której wzrok ślizgał się ku niezmierzonym przestrzeniom Pacyfiku. Widocznie wysokość trzydziestu stóp nie była dla niego problemem.

Dobrze mi tak, pomyślał sobie Don, nie trzeba się nad nim znęcać. Nie wiem, co mu jest, ale na pewno nie ułatwia mu to życia.

— Zostawię cię teraz, żebyś mógł się rozpakować — powiedział, podchodząc do drzwi. — Obiad będzie za pół godziny w mesie, w budynku, który mijaliśmy po drodze. Do zobaczenia.

Franklin kiwnął głową obojętnie, zajęty układaniem koszul i bielizny na łóżku. Chciał być sam w chwili, kiedy przygotowywał się do nowego życia, na które przystał bez szczególnego entuzjazmu.

W dziesięć minut po odejściu Burleya rozległo się pukanie do drzwi i cichy głos spytał:

— Czy mogę wejść?

— Kto tam? — spytał Franklin, w pośpiechu doprowadzając pokój do porządku.

— Doktor Myers.

Nazwisko nic mu nie mówiło, ale skrzywił się w gorzkim, uśmiechu na myśl, że pierwszą wizytę na nowym miejscu składa mu właśnie doktor. Domyślał się, co to za doktor.

Myers był krępym, sympatycznym brzydalem po czterdziestce, z niepokojąco przenikliwym spojrzeniem, które kłóciło się nieco z jego uprzejmym i przyjaznym sposobem bycia.

— Przepraszam, że dopadam cię tak od razu na wstępie — powiedział tonem wyjaśnienia. — Musiałem to zrobić teraz, bo dzisiaj po południu lecę do Nowej Kaledonii i nie będzie mnie przez tydzień. Profesor Stevens prosił mnie, żebym się z tobą zobaczył i przekazał ci pozdrowienia. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zadzwoń do mego biura.

Franklin był pełen podziwu dla zręczności, z jaką Myers uniknął wszelkich niebezpiecznych momentów. Nie powiedział na przykład „Omówiłem twój przypadek z profesorem Stevensem”. Nie zaproponował też wprost swojej opieki; dał do zrozumienia, że Franklin w zasadzie już jej nie potrzebuje i potrafi dać sobie radę sam.

— Bardzo dziękuję — odpowiedział szczerze. Czuł, że polubi doktora Myersa i że nie będzie miał nic przeciwko nadzorowi, jakiemu go tu niewątpliwie poddadzą.

— Proszę mi powiedzieć — dodał — co ludzie tutaj wiedzą na mój temat?

— Nic poza tym, że mają pomóc ci możliwie jak najszybciej zdobyć kwalifikacje inspektora. Nie jest to pierwszy przypadek tego rodzaju, zdarzały się już podobne przyśpieszone kursy. Mimo to będziesz oczywiście wzbudzać ciekawość i to może być twoim największym problemem.

— Burley już teraz umiera z ciekawości.

— Czy mogę dać ci pewną radę?

— Ależ oczywiście, proszę bardzo.

— Będziesz pracować z Donem przez dłuższy czas. Byłoby lepiej, gdybyś opowiedział mu o wszystkim, gdy tylko uznasz to za stosowne. Jestem pewien, że spotkasz się ze zrozumieniem. Albo, jeśli wolisz, ja mogę mu powiedzieć.

Franklin potrząsnął głową, nie znajdując odpowiednich słów. Nie była to kwestia logiki, gdyż wiedział, że Myers ma rację. Wcześniej czy później wszystko wyjdzie na jaw i odkładanie nieuniknionych wyjaśnień może tylko pogorszyć sprawę. Jednak jego poczucie równowagi psychicznej i szacunku dla samego siebie było jeszcze tak kruche, że nie potrafił wyobrazić sobie pracy z człowiekiem znającym jego tajemnicę.

— Dobrze. Decyzja należy do ciebie. Życzę powodzenia i miejmy nadzieję, że nasze kontakty będą miały charakter czysto towarzyski.

Długo jeszcze po wyjściu Myersa Franklin siedział na skraju łóżka, patrząc na morze, które miało stać się jego nowym miejscem pracy. Będzie mu potrzebne powodzenie, którego życzył mu doktor, ale najważniejsze, że zaczynało się w nim budzić na nowo zainteresowanie życiem. Nie tylko dlatego, że ludzie chętnie śpieszyli mu z pomocą; w ciągu ostatnich kilku miesięcy miał tej pomocy aż nadto. Po prostu zaczął wreszcie czuć, że sam da sobie radę i potrafi znaleźć nowy cel w życiu.

Walter ocknął się z zamyślenia i spojrzał na zegarek. Spóźnił się już o dziesięć minut na obiad, co nie było dobrym początkiem nowego życia. Wyobraził sobie Dona Burleya niecierpliwiącego się w mesie i zastanawiającego się, co się mogło stać.

— Idę, mistrzu — powiedział Walter, włożył marynarkę i wyszedł z pokoju. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu zdobył się na żart.

III

Franklin zobaczył po raz pierwszy Indrę Langenburg, jak umazana we krwi po łokcie grzebała we wnętrznościach dziesięciostopowego rekina, którego przed chwilą wypatroszyła. Wielka bestia leżała odwrócona do słońca swoim białym brzuchem na plaży, którą Franklin wybrał sobie na miejsce porannej przechadzki. Z paszczy rekina zwisał jeszcze kawał grubego łańcucha; widocznie złapano drapieżnika w nocy i pozostawiono na brzegu.

Franklin przyglądał się przez chwilę dziwnemu zestawieniu pięknej dziewczyny i martwej bestii, po czym powiedział:

— Muszę przyznać, że nie lubię takich widoków przed śniadaniem. Co ty tu robisz?

Brązowa, owalna twarz z bardzo poważnymi oczami zwróciła się w jego stronę. Długi na stopę., ostry jak brzytwa nóż, który był sprawcą tych jatek, nie przestał ani na chwilę działać wśród chrzęści i wnętrzności.

— Piszę pracę — odpowiedział mu głos równie poważny jak spojrzenie — na temat zawartości witamin w wątrobie rekina. Trzeba do tego dużo rekinów; to jest mój trzeci w tym tygodniu. Może chcesz trochę zębów na pamiątkę? Mam ich bardzo dużo.