Podeszła do głowy potwora i wsunęła nóż do paszczy, która była rozwarta dzięki włożonemu klockowi. Szybki ruch dłoni i z paszczy rekina zaczął, się wyłaniać sznur śmiercionośnych trójkątnych zębów, niczym piła łańcuchowa zrobiona z kości.
— Nie, dziękuję — powiedział Franklin pośpiesznie. — Nie przeszkadzaj sobie w pracy.
Wyglądała na jakieś dwadzieścia lat. Franklin nie był zdziwiony tym, że na tak małej wysepce spotkał nieznajomą dziewczynę, gdyż pracownicy naukowi ze Stacji Badawczej nie mieli zbyt wielu kontaktów z administracją i ośrodkiem szkoleniowym.
— Jesteś tutaj nowy, prawda? — spytała unurzana we krwi uczona wrzucając z wyraźną satysfakcją wielki płat wątroby do wiadra. — Nie widziałam cię na ostatnim wieczorku tanecznym w Kwaterze Głównej.
Pytanie sprawiło Franklinowi przyjemność. Dobrze było spotkać kogoś, kto nic o nim nie wiedział i nie starał się dociekać przyczyn jego obecności na wyspie. Czuł, że po raz pierwszy od czasu swego przyjazdu może rozmawiać swobodnie i bez skrępowania.
— Tak, przyjechałem tutaj na szkolenie. A ty od jak dawna tu jesteś?
Przeciągał rozmowę po to tylko, aby dłużej być w jej towarzystwie, a ona niewątpliwie zdawała sobie z tego doskonale sprawę.
— Oj, prawie miesiąc — odpowiedziała nonszalancko. Jeszcze jedno plaśnięcie i wiadro było prawie pełne. — Przyjechałam tutaj z Uniwersytetu Miami.
— Jesteś Amerykanką?
— Nie; moimi przodkami byli Holendrzy, Birmańczycy i Szkoci, mniej więcej w równych proporcjach. Aby sprawa była nieco bardziej skomplikowana, urodziłam się w Japonii — wyjaśniła dziewczyna z powagą.
Franklin zastanawiał się przez chwilę, czy z niego nie żartuje, lecz w twarzy dziewczyny nie było ani cienia przewrotności. Wygląda na bardzo miłe dziecko, pomyślał sobie, ale przecież nie mogę stać tutaj i rozmawiać przez cały dzień. Miał tylko czterdzieści minut na śniadanie, a o dziewiątej rozpoczynały się poranne zajęcia z podmorskiej nawigacji.
Wkrótce zapomniał o spotkaniu, gdyż ciągle spotykał nowe twarze i krąg jego znajomych rozszerzał się nieustannie. Przyśpieszone szkolenie nie pozostawiało mu wiele czasu na życie towarzyskie, co przyjmował z wdzięcznością; uwolniło go to od ciężaru wspomnień z łatwością, która go mile zaskoczyła. Widocznie jednak ci, którzy go tutaj przysłali, dobrze wiedzieli, co robią.
Cała wiedza empiryczna — statystyki, dane liczbowe, znajomość administracji — została mu prawie bezboleśnie wstrzyknięta pod hipnozą. Potem długie posiedzenia, w czasie których magnetofon zadawał mu pytania, a potem sam dawał odpowiedzi i sprawdzał, czy wiadomości zostały rzeczywiście przyswojone, a nie wyleciały natychmiast drugim uchem, jak to się czasem zdarzało.
Don Burley nie miał nic wspólnego z tą częścią szkolenia, ale ku swojemu niezadowoleniu nie miał wolnego czasu, gdy Franklinem zajmowali się inni. Szef skorzystał skwapliwie z okazji, że Don znowu wpadł w jego pazury, i z wielkim taktem oraz wdziękiem „zaproponował” mu prowadzenie w wolnych chwilach wykładów na trzech kursach szkoleniowych. Przyparty do muru przez przełożonego Don nie miał innego wyjścia, jak zgodzić się, robiąc dobrą minę do złej gry. Tak więc jego pobyt na wyspie trudno było nazwać wakacjami.
Za to nie ziściły się jego obawy co do Franklina; można z nim było wytrzymać, jeśli nie wnikało się w jego sprawy osobiste. Był wybitnie inteligentny i miał za sobą przeszkolenie techniczne, pod pewnymi względami przewyższające umiejętności Dona, Rzadko trzeba mu było wyjaśniać coś więcej niż raz i zanim jeszcze doszło do pierwszych prób na urządzeniach treningowych, Don zorientował się, że jego uczeń ma wszelkie dane na „rasowego” pilota. Miał sprawne dłonie, reagował szybko i dokładnie i miał ten trudny do określenia spokój, który pozwala odróżnić pilota najwyższej klasy od po prostu dobrego.
Don wiedział jednak, że sama wiedza i umiejętności nie wystarczają. Potrzebne było coś jeszcze i na razie nie można było odgadnąć, czy Franklin to posiada. Dopiero obserwując reakcję swego ucznia na pierwsze zanurzenie w głębiny oceanu Don dowie się, czy cały ten wysiłek ma jakiś sens.
Franklin musiał się nauczyć tylu rzeczy, że wydawało się niemożliwe, aby ktoś mógł to opanować w ciągu dwóch miesięcy, jak tego wymagał program. Don przeszedł normalny półroczny kurs i nie mógł jakoś pogodzić się z myślą, że ktoś może opanować ten sam materiał w czasie trzykrotnie krótszym, nawet przy specjalnym instruktorze. Przecież samą mechanikę — budowę różnych typów łodzi podwodnych — wkuwało się co najmniej przez dwa miesiące, mimo pomocy najlepszych instruktorów. On tymczasem musiał w takim samym okresie nauczyć Franklina zasad sztuki żeglarskiej i nawigacji podwodnej, podstaw oceanografii, podmorskiej łączności oraz ichtiologii w niemałym zakresie, psychologii zwierząt morskich i oczywiście cetologii. Jak na razie Franklin nigdy jeszcze nie widział wieloryba żywego ani martwego i Don z niecierpliwością oczekiwał pierwszej konfrontacji. Obserwując ucznia w takiej chwili można było dowiedzieć się wszystkiego o jego przydatności do zawodu.
Mieli za sobą dwa tygodnie wspólnej ciężkiej pracy, kiedy Don po raz pierwszy wziął Franklina pod wodę. Do tego czasu ustaliły się ich wzajemne stosunki: były przyjazne, a jednocześnie chłodne. Poufałość ograniczała się do tego, że mówili do siebie „Don” i „Walt”. Burley nadal nie wiedział nic o przeszłości Franklina, chociaż ukuł sobie na własny użytek kilka teorii. Najbardziej skłaniał się ku hipotezie, że jego uczeń jest wyjątkowo uzdolnionym kryminalistą, który został całkowicie wyleczony i teraz przechodzi rehabilitacje. Zastanawiał się nawet, czy Franklin mógł być mordercą, co było intrygującym przypuszczeniem, i żywił cichą nadzieję, że ta właśnie hipoteza jest prawdziwa.
Franklin nie zachowywał się już tak dziwnie, jak podczas pierwszego spotkania, chociaż niewątpliwie widać po nim było zwiększone napięcie nerwowe. Ponieważ jednak zdarzało się to nawet najlepszym inspektorom, Don nie przejmował się tym zbytnio. Jego zaciekawienie przeszłością Franklina również nieco zmalało, gdyż miał zbyt wiele zajęć, aby o tym myśleć. Życie nauczyło go cierpliwości, a nie wątpił, że prędzej czy później dowie się całej prawdy. Był prawie pewien, że raz czy dwa Franklin szykował się, aby mu coś wyznać, lecz cofnął się w ostatniej chwili. W obu wypadkach Don udawał, że nic nie zauważył, i nadal utrzymywali we wzajemnych stosunkach z góry ustalony bezosobowy ton.
Był piękny poranek i tylko lekka fala poruszała powierzchnię oceanu, kiedy weszli na wąskie molo, sięgające aż do skraju rafy. Był przypływ i cała rafa znajdowała się pod woda, której głębokość nie przekraczała jednak pięciu — sześciu stóp, tak że widać było każdy szczegół dna. Franklin i Burley zaledwie raczyli spojrzeć na to naturalne akwarium, nad którym przechodzili. Był to dla nich zbyt dobrze znany widok; poza tym wiedzieli, że prawdziwe piękno i cuda raf koralowych kryją się w głębszych wodach, dalej w morzu.
W odległości dwustu jardów od brzegu koralowy krajobraz gwałtownie zapadał się w głębinę, lecz molo szło jeszcze dalej, opierając się na coraz to wyższych słupach, aż wreszcie kończyło się platformą, na której wznosiło się kilka budynków. Podjęto tu bohaterski i trzeba przyznać uwieńczony powodzeniem wysiłek, aby uniknąć brudu i chaosu panującego zazwyczaj w stoczniach i na nabrzeżach; nawet dźwigi zostały zaprojektowane tak, aby nie raziły oka. Rząd Stanu Queensland po długich debatach wydzierżawił Archipelag Koziorożca Światowej Organizacji do Spraw Wyżywienia, pod warunkiem jednak, że nie ucierpi na tym piękno wysepek. Trzeba przyznać, że warunku tego na ogół dotrzymano.