— Mnie dziwi raczej to, że ocaleli płetwonurkowie — wtrącił Franklin.
— On nie jest w gruncie rzeczy niebezpieczny. Strzępicie interesują się tylko tym, co potrafią przełknąć w całości — te ich śmieszne ząbki nie bardzo nadają się do gryzienia, a dorosły mężczyzna to trochę za dużo jak na jeden kąsek. Na to musimy zaczekać jeszcze ze sto lat.
Pożegnali gigantycznego strzępiela, nadal czuwającego u wejścia do swojej groty, i popłynęli dalej skrajem rafy. Przez następne dziesięć minut nie widzieli nic ciekawego prócz wielkiej płaszczki, która leżała na dnie i na ich widok poderwała się, pośpiesznie machając skrzydłami. Kiedy odpływała, wyglądała jak dokładna kopia wielkich samolotów typu delta, jakie królowały przez pewien czas w przestworzach, sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat temu. To dziwne, pomyślał Franklin, jak natura potrafiła przewidzieć tyle wynalazków człowieka — na przykład dokładny kształt pojazdu, którym teraz jechał, a nawet zasadę odrzutu, za pomocą której się poruszał.
— Mam zamiar opłynąć rafę dookoła — powiedział Don — co zajmie nam około czterdziestu minut. Jak się czujesz?
— Doskonale.
— Nie masz kłopotów z uszami?
— Z początku miałem coś z lewym, ale już mi przeszło.
— W porządku. Płyń za mną, ale nieco wyżej, tak żebym mógł cię widzieć w lusterku. Kiedy płynąłeś z mojej prawej strony, cały czas bałem się, że na ciebie wpadnę.
W nowym ustawieniu ruszyli na wschód wzdłuż nieregularnego konturu rafy, utrzymując stałą szybkość dziesięciu węzłów. Don był zadowolony z wyprawy; wszystko wskazywało na to, że Franklin czuje się pod wodą doskonale — chociaż ostatecznym sprawdzianem mogło być tylko zachowanie się w nieprzewidzianej sytuacji. Ten punkt był w programie następnej lekcji; Franklin nie podejrzewał nawet, że nieprzewidziana sytuacja została już przewidziana.
IV
Dni na wyspie niczym się od siebie nie różniły. Pogoda ustaliła się na czas dłuższy, słońce wschodziło i zachodziło na bezchmurnym niebie. O nudzie jednak nie mogło być mowy, gdyż nauka i liczne inne zajęcia wypełniały każdą chwilę.
Stopniowo, w miarę jak jego umysł wchłaniał nową wiedzę i nabywał nowych kwalifikacji, Franklin uwalniał się od prześladującej go zmory przeszłości. Don porównywał go w myśli do zbyt silnie ściśniętej sprężyny, którą teraz zaczęto popuszczać. Wciąż jednak od czasu do czasu jego podopieczny zdradzał oznaki nerwowości i zniecierpliwienia tam, gdzie zdawałoby się, nie było ku temu żadnych przyczyn, a raz czy dwa takie wybuchy spowodowały nawet przerwy w programie szkolenia. Jedna z nich wynikła częściowo z winy Dona i myśl o tym nie dawała mu spokoju.
Jego umysł pracował nieco ciężko owego ranka, po wieczorze spędzonym w towarzystwie chłopców, którzy właśnie na zakończenie szkoleniu otrzymali warunkowo stopnie młodszych instruktorów i byli niezwykle dumni ze srebrnych delfinów na swoich bluzach. Nie można było powiedzieć, że Don miał kaca, ale myślenie szło mu z trudem, a tu jak na złość program przewidywał subtelności podwodnej akustyki. Nawet w szczytowej formie Don zbywał ten temat wykrętem: „Matematyka nigdy nie była moją specjalnością, ale jeśli weźmiecie krzywe ściśliwości i temperatury, to otrzymacie…”
Większość uczniów zadowalała się tym wyjaśnieniem, ale nie Franklin, który wykazywał denerwujące zamiłowanie do wdawania się w zbędne szczegóły. Teraz też zaczął wykreślać krzywe i rozwiązywać równania różniczkowe, gdy tymczasem Don, chcąc ukryć swoją niewiedzę, palił papierosa. Wkrótce Franklin przekonał się, że zadanie przekracza jego siły, i zwrócił się o pomoc do nauczyciela. Skołowany i uparty tego ranka Don nie przyznał szczerze, że sam też nie wie, i w rezultacie Franklin doszedł do przekonania, że Don nie chce mu pomóc. Uniósł się gniewem i wyszedł obrażony, Don zaś powlókł się do apteczki. Czekało go tam rozczarowanie: cały zapas proszków od bólu głowy został już zużyty przez wczorajszych absolwentów.
Na szczęście jednak podobne wypadki były rzadkie, gdyż obaj mężczyźni nauczyli się wzajemnego szacunku i sztuki robienia drobnych ustępstw — rzeczy niezbędnych w każdym zespole. Jednak wśród reszty personelu i wśród uczniów Franklin nie cieszył się sympatią. Wynikało to częściowo z tego, że unikał bliższych kontaktów z ludźmi, co wśród małej społeczności wyspy zyskało mu opinie zarozumialca. Niechęć innych uczniów budziły także jego szczególne przywileje, zwłaszcza osobny pokój. Personel zaś, uskarżając się na dodatkową pracę z jego powodu, w gruncie rzeczy miał mu za złe to, że tak mało o nim wie. Don kilkakrotnie nie bez zdziwienia stwierdził, że występuje w obronie Franklina.
— To nie jest zły chłopak, trzeba go tylko bliżej poznać — mówił. — Jeżeli nie chce opowiadać o swojej przeszłości, to jego sprawa. Mnie wystarcza fakt, że cieszy się poparciem wielu osób z administracji. A poza tym, kiedy ukończy kurs, będzie lepszym inspektorem niż połowa z tu obecnych.
To ostatnie przyjęto z jawnym niedowierzaniem i ktoś zapytał:
— Czy wypróbowałeś już na nim jakieś sztuczki?
— Nie, ale mam zamiar. Obmyśliłem jedną niezłą. Opowiem wam, jak sobie z tym poradzi.
— Stawiam pięć do jednego, że stchórzy.
— Przyjmuję. Zacznij składać pieniądze.
Franklin nie miał pojęcia o ciążącej na nim odpowiedzialności, kiedy wraz z Donem wyruszał z garażu na swoją drugą podwodną wyprawę, i nie podejrzewał, że przygotowano dla niego specjalną atrakcję. Tym razem natychmiast po oderwaniu się od mola ruszyli w kierunku południowym, płynąc na głębokości trzydziestu stóp. Po kilku minutach przepłynęli wąskim kanałem, przebitym w rafie, aby mniejsze statki mogły dopływać do Stacji Badawczej, i okrążyli komorę obserwacyjną, z której wnętrza uczeni mogli wygodnie obserwować dno morskie. Nie było tam teraz nikogo, kto mógłby ich zobaczyć przez okna z grubego szkła; niespodziewanie Franklin przyłapał się na tym, że myśli, co też może teraz porabiać mała specjalistka od rekinów.
— Popłyniemy na Rafę Wistari — powiedział Don. — Zrobimy dziś ćwiczenia praktyczne z nawigacji.
Torpeda Dona skręciła na zachód, wskazując nowy kurs w kierunku głębszych wód. Widzialność nie była dobra tego dnia — poniżej trzydziestu stóp — i łatwo można się było zgubić. Po chwili zwolnił i krążąc prawie w miejscu wydawał Franklinowi polecenia.
— Chcę, żebyś teraz utrzymywał kurs przez minutę, przy szybkości dwudziestu węzłów, a przez następną minutę kurs 010 przy tej samej szybkości. Spotkamy się na miejscu. Zrozumiałeś?
Franklin powtórzył zadanie, po czym uzgodnili czas na swoich zegarkach. Plan Dona był dość oczywisty; wytyczył swemu uczniowi trasę wzdłuż dwóch boków równobocznego trójkąta, a sam niewątpliwie chciał popłynąć wolno wzdłuż trzeciego boku i zjawić się w wyznaczonym punkcie.
Ustaliwszy dokładnie kierunek, Franklin nacisnął dźwignię gazu i poczuł rosnący napór wody, kiedy torpeda skoczyła w błękitną mgłę. Potem jedynie równomierny nacisk strumienia wody na jego częściowo obnażone nogi pozwalał odczuć szybkość; gdyby nie szyba ochronna, prąd wody oderwałby go od torpedy natychmiast. Od czasu do czasu ukazywało mu się dno morskie — które tutaj, w kanale pomiędzy wielkimi rafami, było monotonne i bez wyrazu — a raz zaskoczył ławice ryb, które rozpierzchły się w popłochu na jego widok.