– Nawet o tym nie myśl, Aaronie.
– Decyzja nie należy do mnie, lecz do Franka. – W końcu puścił kolano Myrona. – Bardzo nalega. Chce, żebyś natychmiast się wycofał. Wiesz, co mówią o trzymaniu tygrysa za ogon…
– Jeśli ją tknie…
Aaron machnął ręką.
– Proszę, Myron, żadnych gróźb. Nie ma powodu grozić. Nie możesz wygrać. Dobrze to wiesz. Cena zwycięstwa byłaby zbyt wysoka. Jest was tylko dwóch: ty i Win. Jesteście dobrzy. Jedni z najlepszych. Jesteście twardymi przeciwnikami. Jednak Frank ma, na przykład, mnie. I wielu innych. Bardzo wielu. Tylu, ilu będzie potrzebował. Ludzi bez skrupułów, którzy mogliby włamać się do pokoju Jessiki, zabawić się z nią, a potem poderżnąć jej gardło. Ludzi, którzy mogliby napaść na idącą do pracy Esperanzę. Ludzi, którzy mogliby zrobić okropne rzeczy twojej matce.
Myron spojrzał Aaronowi w oczy. Aaron nawet nie mrugnął.
– Nie zdołasz wygrać, Myronie. Choćbyś był nie wiem jak twardy, nie dasz rady. Obaj to wiemy.
Zapadła cisza. Cadillac zatrzymał się przed domem Myrona.
– Mogę usłyszeć teraz twoją odpowiedź? – zapytał Aaron.
Myron wysiadł z samochodu, starając się nie trząść. Nie oglądając się za siebie, wszedł do domu.
21
Win obrabiał worek treningowy. Zadawał błyskawiczne boczne kopnięcia, od których czterdziestokilogramowy worek zginał się wpół. Wymierzał uderzenia w różne miejsca. Na wysokości kolan przeciwnika. Brzucha. Karku. Twarzy. Uderzał piętami mocno podkurczywszy palce. Myron rozpoczął ćwiczeniami skupiając się na precyzji uderzeń, wyobrażając sobie, że wymierza je w konkretnego przeciwnika, a nie w powietrze. Czasem tym przeciwnikiem był Aaron.
Znajdowali się w nowej sali ćwiczeń mistrza Kwona, w centrum miasta. Dodżang był podzielony na dwie części. Jedna wyglądała jak sala balowa. Parkiet z twardego drewna i mnóstwo luster. W drugiej na podłodze leżały maty, ponadto znajdowały się gruszki i worki treningowe, ciężarki i skakanki. Na półce leżały gumowe noże i pistolety do ćwiczeń w rozbrajaniu przeciwnika. Opodal drzwi wisiały dwie flagi: amerykańska i koreańska. Każdy wchodzący i wychodzący uczeń składał im pokłon. Na zawieszonym na ścianie plakacie wymieniono zasady szkoły. Myron znał je na pamięć. Jego ulubioną była zasada numer dziesięć: „Zawsze kończ to, co zacząłeś”.
Hm. Dobra rada? Teraz trudno było to ocenić.
Wszystkich zasad było czternaście. Co jakiś czas mistrz Kwon dodawał nową. Zasadę numer czternaście dopisał przed dwoma miesiącami. „Nie przejadać się”.
– Uczniowie za grube – wyjaśnił mistrz Kwon. – Za dużo wkładać w usta.
W ciągu tych dwudziestu lat, jakie upłynęły, od kiedy Win pomógł Kwonowi przenieść się do Stanów Zjednoczonych, angielszczyzna mistrza ustawicznie się pogarszała. Myron podejrzewał, iż była to część jego wizerunku mądrego starca z Dalekiego Wschodu. Odgrywał pana Miyagi z filmów Karate Kid.
Win przerwał ćwiczenia.
– Masz – powiedział, wskazując na worek. – Potrzebujesz go bardziej niż ja.
Myron zaczął uderzać w worek. Mocno. Zaczął od kilku prostych. Postawa adepta taekwondo jest nieskomplikowana i praktyczna, niewiele różniąca się od postawy boksera. Ktoś, kto na ulicy próbowałby tych głupot z pozycją żurawia, prawdopodobnie dostałby niezły łomot. Myron przeszedł do uderzeń łokciami i kolanami. Łokcie i kolana bardzo się przydają, szczególnie w walce z bliska. Na filmach o sztukach walki pokazują mnóstwo kopnięć z półobrotu w głowę, z wyskoku w pierś i tym podobne rzeczy. Tymczasem na ulicy walka przebiega znacznie prościej. Celujesz w krocze, kolano, kark, nos i usta. Czasami w splot słoneczny. Reszta to marnowanie sił. W prawdziwej walce na śmierć i życie kopiesz przeciwnika w jądra. Wbijasz mu palce w oczy. Uderzasz łokciem w krtań.
Win podszedł do wysokiego lustra.
– Powtórzymy to wszystko, czego dowiedzieliśmy się dotychczas – powiedział takim tonem, jakby przemawiał do grupy przedszkolaków. Zaczął udawać, że gra w golfa, ćwicząc uderzenie przed lustrem. Robił to bardzo często. – Po pierwsze, powszechnie szanowany senator z Pensylwanii żąda, żebyś zostawił tę sprawę. Po drugie, potężny nowojorski gangster domaga się, żebyś zostawił tę sprawę. Po trzecie, twój klient, zdobywca kobiecych serc Duane Richwood, chce, żebyś zostawił tę sprawę. Czy o kimś zapomniałem?
– O Deannie Yeller – odparł Myron. – I Helen Van Slyke. Jest także Kenneth, nie zapominaj o nim. Oraz Pavel Menansi. – Myron zastanawiał się przez chwilę. – Myślę, że to już wszyscy.
– Ten policjant – dorzucił Win. – Detektyw Dimonte.
– No tak, racja. Zapomniałem o Rollym.
Win poprawił chwyt na wyimaginowanym kiju.
– Tak więc – ciągnął – w tej sprawie masz zapewnione poparcie takie jak zawsze, czyli żadne.
Myron wzruszył ramionami i zadał serię naprzemiennych ciosów rękami i nogami.
– Nie można zadowolić wszystkich, więc trzeba zadowolilć siebie.
Win skrzywił się.
– Cytujesz Ricky’ego Nelsona?
– Stara bajka.
– Jeszcze jak.
Myron wymierzył kopniaka w tył. Dobra obrona przed niemal każdym rodzajem ataku.
– Dlaczego wszyscy tak się obawiają Valerie Simpson? Senator Stanów Zjednoczonych spotyka się ze mną w tajemnicy. Frank Ache sprowadza Aarona. Duane grozi, że mnie zwolni. Dlaczego?
Win ponownie udał, że uderza kijem. Popatrzył w dal, mrużąc oczy, jakby spoglądał w ślad za wyimaginowaną piłką. Sprawiał wrażenie niezadowolonego. Golfiarze.
W drzwiach dodżangu pojawiła się Wanda. Zajrzała do środka i nieśmiało do nich pomachała.
– Cześć – powiedział Myron.
– Cześć.
Myron uśmiechnął się. Miło było mu ją widzieć. Wreszcie ktoś, kto chciał, żeby nadal prowadził to dochodzenie. Była ubrana we wzorzystą letnią sukienkę, niemal dziewczęcą. Sukienka nie miała rękawów i odsłaniała kształtne ramiona. Wanda: nie nosiła wielkiego kapelusza, chociaż byłoby jej w nim dobrze. Jej makijaż był ledwie widoczny. Z uszu zwisały duże złote kolczyki. Wyglądała młodo, zdrowo i bardzo pięknie.
Tabliczka obok drzwi głosiła: „Nie wchodzić w obuwiu”. Wanda zastosowała się do przepisu i przed wejściem do dodżangu zdjęła sandałki.
– Esperanza powiedziała, że cię tu znajdę – zaczęła. – Naprawdę mi przykro, że znowu zakłócam ci spokój po pracy.
– Nie ma o czym mówić – rzekł. – Znasz Wina.
– Tak – potwierdziła, odwracając się do niego. Zdobyła się na uśmiech. – Miło pana poznać.
Win obdarzył ją niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy. Ze stoickim spokojem. Grał wiernego Watsona. Nerwowo wykręcając palce, Wanda zapytała:
– Możemy chwilę porozmawiać?
Wina nie trzeba było zachęcać. Podszedł do drzwi, nisko się skłonił i wyszedł. Zostali sami. Powoli podeszła do Myrona, rozglądając się wokół, jakby oglądała dom, którego wcale nie miała zamiaru kupić.
– Często tu przychodzisz? – zapytała.
– Tutaj albo do któregoś innego dodżangu mistrza Kwona.
– Myślałam, że to nazywa się dodżo.
– Dodżo to po japońsku. Po koreańsku to dodżang.
Skinęła głową, jakby ta informacja miała dla niej jakieś głębsze znaczenie. Ponownie rozejrzała się wokół.
– Od dawna ćwiczysz?
– Tak.
– A Win?
– Jeszcze dłużej.
– Nie wygląda na takiego, dopóki nie spojrzy mu się w oczy.
Myron już nieraz to słyszał. Czekał w milczeniu.
– Ja tylko chciałam zapytać, czy zdołałeś się czegoś dowiedzieć – powiedziała.
Błądziła wzrokiem w lewo, w prawo, w górę, w dół.
– Niewiele – odparł Myron, niezupełnie szczerze, ale nie zamierzał wspominać jej o związku Duane’a z Valerie.