Выбрать главу

Urwał nagle. Moment szarpnięcia liny wykorzystał bowiem jakiś kosmiczny olbrzym, aby go brutalnie porwać i z przeraźliwą szybkością pociągnąć do swojej kryjówki w najdalszej części wszechświata.

— Radek?! Co się stało?!

Nie było odpowiedzi. Co prawda nie było także olbrzyma. Tego ostatniego z powodzeniem zastąpił Baś. Radek poszybował w stronę drzwi z szybkością błyskawicy. Po drodze wyrżnął łokciem o krawędź kabiny i wykonał całą serię obłąkańczych koziołków. Koniec końców wylądował u stóp Basta — bezgranicznie zachwyconego własną sprawnością:

— Radek! Baś!

— Wszystko w porządku — wybełkotała ofiara gwiezdnego olbrzyma.

— Co mówisz? — denerwował się uczony.

— Mówię, że wszystko w porządku — powtórzył powoli i z wysiłkiem Radek, usiłując równocześnie kopnąć Basia w kostkę. Ponieważ jednak w stanie nieważkości przedsięwzięcie takie było z góry skazane na niepowodzenie, łypnął tylko wściekle oczami i mówił dalej: — Zrobiłem to, co pan Zadra. Odłączyłem silnik. Teraz polecimy ratować Patt i Anik.

Nie czekając na odpowiedź, odepchnął Basia i wszedł do kabiny po rezerwowe pistoleciki.

Jakiś czas w słuchawkach panowała głucha cisza.

—'To ja powiedziałem, że chłopcy są najbliżej… — rzekł wreszcie profesor Yaic.

— Skąd mogłeś wiedzieć, co im strzeli do głowy — w głosie doktora Olchy obok niepokoju zabrzmiała ledwo uchwytna nutka dumy. Radek przestał słuchać. Przywiązał linę Basia do swojej, po czym — nie bez mściwej satysfakcji — uniósł zgiętą w kolanie nogę, oparł stopę na wypukłości pod plecami braciszka i wyprężył się nagle jak uwolniona sprężyna. Kiedy Baś zniknął wśród gwiazd, skoczył za nim. Po paru sekundach poczuł, że zwalnia, więc skierował za siebie lufę pistolecika i pociągnął za spust. Odczekał chwilę, po czym strzelił znowu. Jeszcze raz. I jeszcze.

Wkrótce musiał odrzucić pierwszy pistolecik, w którym wyczerpały się zapasy paliwa. Zostało siedem. Potem sześć. Pięć. A kabina Patt i Anik wciąż była jeszcze daleko.

Zacisnął zęby. Utkwił wzrok w tym maleńkim pudełeczku, które przestało już świecić, ciemniejąc teraz na tle planety, i powtarzał sobie, że doleci. Musi dolecieć. Przekona się, dlaczego Patt i Anik nie odpowiadają, pomoże im, uruchomi centralki łączności, sprawdzi, czy mają dosyć tlenu. A potem? Mniejsza o to, co będzie potem. Przecież Oleg Zadra powiedział: „Jakoś mnie znajdziecie”. Właśnie. Jakoś ich znajdą. A jeśli nie, to sami spróbują dotrzeć na orbitę Neptuna. Najważniejsze, że będą razem i…

W tym momencie kątem oka spostrzegł na lewo ód swojej głowy jakąś upiorną, białą rękę.

„Jestem zmęczony. Jestem zmęczony i zaczynam widzieć potwory, niczym w głupim śnie…”

O śnie nie było jednak mowy. W ślad za ręką wysunęła się najpierw głowa uzbrojona w próżniowy kask, a następnie wyciągnięta sylwetka mężczyzny w skafandrze. Mężczyzna ten ciągnął za sobą linę, dokładnie tak samo, jak Radek. Właśnie okręcił się powoli wokół własnej osi. Za przezroczystą osłoną hełmu ukazała się twarz Olega Zadry.

Cóż to znowu?! Przecież sławny podróżnik także holuje za sobą Nika, więc dlaczego leci szybciej niż oni?

Radek z pasją posłał za siebie długą serię. Pomogło, ale tylko na chwilę. Niebawem znów przed jego głową ukazała się najpierw biała ręka, potem…

Z wrażenia aż przestał strzelać. To nie był już Oleg Zadra, tylko Nik! Nik! A w dodatku dlatego wysuwa się do przodu, że on, Radek, zachował się jak baran! Leci, ciągnąc za sobą (bezwolnego Basia niby kotwicę, podczas gdy Zadrowie znaleźli znacznie lepszy sposób szybkiego dotarcia do Patt i Anik. Strzelali mianowicie obaj, i to na przemian. W momencie gdy ojciec wyprzedzał syna i ten odczuwał lekkie szarpnięcie liny, sam pociągał za spust. W ten sposób wykorzystywali także to szarpnięcie, a ściślej mówiąc, niewielkie, ale liczące się przyśpieszenie, które dzięki niemu uzyskiwali.

„Nie ma się już do czego śpieszyć” —.pomyślał Radek ponuro. I co z tego, że był najbliżej? Wygłupił się tylko. Nie wystarczy mieć szansę, choćby największą. Trzeba ją jeszcze umieć mądrze wykorzystać. Kto inny uratuje Patt i… Anik.

Zatopiony w gorzkich refleksjach nie zauważył, kiedy od strony Neptuna przypłynęła wielka, zaćmiewająca gwiazdy plama ani kiedy ta plama sczerniała, zmalała, a potem, zbliżając się, przybrała kształt najprawdziwszego statku kosmicznego. Nie widział, jak od statku oddzieliła się mała talerzowata sonda i po krótkim locie przywarła do kabiny stanowiącej wspólny cel Zadrów i jego.

Ocknął się dopiero na dźwięk obcego, męskiego głosu, który niezwykle silnie i wyraźnie zabrzmiał w słuchawkach.

— Zgłasza się pilot Alan Bysson za sterami rakiety średniego zasięgu, „Eta” — padła zwyczajowa formułka. — Przed chwilą przyjąłem na pokład dwie kobiety. Są bezpieczne i zdrowe. Teraz wzywam kosmonautów podróżujących w samych skafandrach. Wysyłam po was dwie sondy z automatami. Przygotujcie się.

Radek otworzył szeroko oczy. „Pilot?… rakieta?…; kobiety?… sondy?…” — zakotłowało mu się w głowie. Aha, kobiety! Więc to koniec wyścigu i… strachu! Nie uratował wprawdzie Anik, ale nie uratował jej także Oleg Zadra razem ze swoim przemądrzałym synalkiem! Zresztą nieważne. Grunt, że wszyscy są już bezpieczni!

— Pro-szę-za-cho-wać-spo-kój — wydukał metaliczny głos. — Prze-cho-dzi-my-na-pok-ład-son-dy…

Chłopiec poczuł, że ogarnia go nieposkromiona wesołość. Uczucie było idiotyczne, ale nic nie mógł na to poradzić. Chciało mu się śmiać, śmiać i jeszcze raz śmiać.

— Czy nie skonstruował cię przypadkiem profesor O’Claha?! — zawołał pozwalając się unosić stalowym wysięgnikom, których uścisk był jednocześnie i mocny, i delikatny.

— Nie-ro-zu-miem-py-ta-nia.

— Nic, nic! Gadasz tak samo, jak on, więc myślałem…

— Jes-tem-ro-bo-tem-iks-ze-ro-ze-ro-sie-dem-dzie-siąt…

— Dobrze już, dobrze! A gdzie Baś?

— Tu! Tu! — wykrzyknął znajomy głosik. — Ale fajnie!

Podróż do statku w maleńkiej, lecz wygodnej sondzie trwała tak krótko, że chłopcy nawet nie zauważyli, kiedy zamknęły się za nimi pancerne płyty włazu towarowego. Gdy tylko wysiedli, Radek odruchowo rozejrzał się po wielkim, mrocznym pomieszczeniu i jego dobry humor stał się odrobinę mniej dobry. Ogarnęło go dziwne wrażenie, że coś tu jest nie w porządku. Po chwili zrozumiał. Jak na zwykłą rakietę średniego zasięgu statek miał dziwnie dużo pomocniczego sprzętu latającego i nadzwyczaj silną budowę. Świadczyły o tym potężne wiązania dyszy napędowych biegnące grubymi stożkami wzdłuż zmatowiałych ścian. Obok najróżniejszych sond stały tutaj — zabezpieczone elektromagnesami — trzy zwiadowcze łaziki, z których jeden był pokryty warstwą białawego kurzu. Radek przyjrzał się jego szeroko rozstawionym reflektorom i, nie wiedzieć czemu, pomyślał, że ich światło z pewnością musi być widoczne ze znacznej odległości.

W tym momencie doszli wraz z Basiem do śluzy łączącej ładownię z mieszkalną częścią statku. Tu czekali na nich Oleg Zadra i Nik.

— Brawo, Radek! — zawołał słynny astrograf. — Byłeś… Byliście — poprawił się — wspaniali!

Wewnętrzne drzwi śluzy stanęły otworem i Radek zobaczył w korytarzu chudego, średniego wzrostu mężczyznę, który mówił coś do Patt. Obok niej, odwrócona plecami do drzwi, stała Anik. W przygarbionej, jakby skurczonej z zimna sylwetce dziewczyny było coś takiego, że chłopcu serce skoczyło do gardła;

— Pierwszy raz zdarzyło mi się spotkać kobiety, które w ogóle nie mówią — powiedział Oleg Zadra. — Co wyście najlepszego wymyśliły? Czy zepsuła wam się łączność? Czy…