— Żeby tak nawiązać łączność! — westchnął Yaic. — Ale kto mógł przypuszczać… Sądziliśmy, że wystarczy, jeśli Jardin będzie mógł rozmawiać ze stacją. Wyposażyliśmy posterunek w najprostszy nadajnik bliskiego zasięgu.
Znowu zapadło milczenie. Skądś, z głębi wielkiego satelity, dobiegły przytłumione dźwięki muzyki.
— I jeszcze na dodatek — odezwał się wreszcie profesor Yaic — nie wiadomo, jak się zachowują te lodowe kamienie, które tak nagle ożyły pod wpływem ciepła. A temperatura powierzchni komety stale rośnie.
— Właśnie, ożyły! — podchwycił z raptownym błyskiem w oczach młody fotonik. — Wiecie, że to fantastyczne! Na podstawie danych, jakie otrzymaliśmy wczoraj od komputera stacji K-1, główny mózg instytutu orzekł, że one mogą być żywe…
— Co?!
— Jak to?!
Profesor Kuningas skinął niechętnie głową.
— Owszem — przyznał jakby z przymusem; — Chodzi o energię wiązań nie znaną dotąd naszej nauce. Główny komputer doszukał się w nich podobieństwa do podstawowych związków organicznych. Oczywiście, nie ma mowy o jakiejkolwiek wyższej formie życia, w każdym razie takiego, jakie znamy na Ziemi. Ale za mało jeszcze wiemy, żeby wysuwać hipotezy. Zresztą nie pora na to. Teraz trzeba zmobilizować wszystkie siły dla ratowania Piotra. No — wstał ciężko i ruszył w stronę wyjścia — pójdę do dyspozytorni i zobaczę, czy przypadkiem nie 'złapali jakichś sygnałów. Gdyby Piotr przebudował odbiornik…
Nie skończył. Nie zdołał także opuścić pracowni, jak to sobie zaplanował, bo drogę zagrodziła mu przedziwna postać, która właśnie ukazała się w drzwiach. Był to mężczyzna odznaczający się niebywałym wzrostem, a przy tym tak chudy, że mógł sam sobie służyć jako wędka. Miał nieproporcjonalnie długie ręce oraz małą wąską głowę ozdobioną pióropuszem srebrzystobia-łych włosów. Przypominał bardziej poruszającego się pionowo węża niż człowieka, jego ciało wyginało się we wszystkie strony, jakby bez chwili przerwy trenował pływanie.
— Skandal! Tak! Nie! — zaryczał.
Profesor Yaic wstał, usiadł, następnie znowu wstał i zrobił dwa kroczki do tyłu. Oleg Zadra odruchowo sięgnął po leżącą obok niego kamerę filmową.
— Co się stało, Mig? — spytał spokojnie Kuningas.
— Tłum! Bachory! Protestuję!
Witold Dauba uznał, że powinien podjąć próbę zażegnania wzbierającej burzy. Zerwał się, podszedł szybko do drzwi i z uprzejmym uśmiechem rozłożył ramiona, jakby chciał przedstawić sobie nawzajem najmilszych gości biorących udział w uroczystym przyjęciu.
— Proszę, proszę — wskazał rozwścieczonemu chu-dzielcowi obecnych w pracowni — to są rozbitkowie z K-1, a to jest — skłonił się wytwornie — profesor Mig Fufurya, znakomity grawitonik.
Pojednawcza akcja młodego naukowca spaliła jednak na panewce. Wielki grawitonik uciszył go bezlitosnym ruchem ręki i znów wrzasnął:
— Kosmos! Praca! Skupienie!
Radek, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, wbił pełen niekłamanego podziwu wzrok w sinusoidalną postać krzykacza. Profesor Fufurya wystrzeliwał z siebie pojedyncze słowa jak petardy pękające podczas świątecznego festynu w orbitalnym parku, wewnątrz pierścienia Saturna. Chłopcu mimo woli przyszedł na myśl mówiący z szybkością zepsutej katarynki O’Claha i postanowił, że bezwarunkowo musi być obecny przy pierwszym spotkaniu tych dwóch zasłużonych badaczy kosmosu.
— Mig, powiedz wreszcie, o co chodzi? — profesor Kuningas nerwowo potarł sobie dłonią czoło, ale jego głos brzmiał nadal spokojnie.
— Chodzi?! — łypnął okropnie oczami Fufurya. — Chodzi! Tak! Chodzi! Bajdurzy! Ja myślę! Ja pracuję! Ja: bunt robotów! On: Kopciuszek! Ja symuluję atak potworów! On: krasnoludki! Ja; ogień antymaterii! On: stoliczku, nakryj się!
— Kto!
— Dziecko!!! — zawył Fufurya.
— Tato — szepnął cichuteńko Radek — gdzie jest Baś?
W oczach doktora Olchy odbiła się panika. Zerwał się, wziął rozsierdzonego grawitonika pod ramię i zaczął go ciągnąć w stronę drzwi.
— Proszę pozwolić, profesorze — mówił jednym tchem, bez najmniejszej przerwy, żeby nie dać przeciwnikowi dojść do słowa — chciałbym zobaczyć to dziecko, chodźmy tam zaraz, postaram się, żeby nie przeszkadzało…
Ostatnia część rozciągniętego niczym guma zdania dobiegła już z korytarza. Zaskoczony człowiek-wąż pozwolił się wyprowadzić, jakby sam był dzieckiem, które bajdurzy o krasnoludkach w czasie obrad uczonych rozwiązujących najtajniejsze zagadki wszechświata.
— Uf — westchnął z ulgą Oleg Zadra, kiedy wszystko ucichło. — Co to właściwie było?
Radek nie czekając na odpowiedź, z którą zresztą nikt się nie kwapił, skoczył w ślad za ojcem. Już na progu zatrzymał go jednak głos Dauby.
— Poczekaj! — zawołał fotonik. — Jesteś u nas pierwszy raz, prawda?
Chłopiec odwrócił się niechętnie. Na twarzy młodego naukowca błąkał się jakiś nieokreślony uśmieszek;
— Owszem.
— To uważaj na potwory! Nie tylko te, które wyobraża sobie profesor Fufurya.:. „Kpi ze mnie? — pomyślał Radek. — Potwory?” Na wszelki wypadek zrobił obrażoną minę i przybrał postawę człowieka, który nie chce się okazać niegrzeczny względem kogoś, kogo trzymają się głupie dowcipy.
— Potwory, istoty z innych światów, pająkowate gwiazdy, w ogóle wszystko, co tylko mogłoby komuś przyjść na myśl. Ale nie bój się. One nie są groźne.
Radek pochmurniał coraz bardziej. W dodatku, w miarę jak słuchał, umacniało się w nim przekonanie, że młody uczony wcale nie żartuje. Wiedział, że fotonik, chociaż wygląda jak jego starszy kolega, ma już poważny dorobek naukowy. Pracuje w Ośrodku Wielkich Szybkości na jednym z księżyców Saturna, a do bazy Instytutu Galaktycznego przyjechał na staż, w związku z planowaną gwiezdną wyprawą… Więc co u licha?!
— Tak — melancholijne brzmienie głosu profesora Kuningasa musiało rozproszyć ostatnie wątpliwości chłopca. — Trzeba uważać na potwory. Słyszałeś coś o zielonej metodzie?
— Niektórzy nazywają ją także zwariowaną! — zaśmiał się na odmianę Oleg Zadra. — Ale dla kogoś obdarzonego fantazją to istny raj na Ziemi… a raczej w kosmosie.
— Więc pamiętaj — podjął znowu Dauba, ciągle patrząc na Radka z uśmiechem. — Cokolwiek zobaczysz, zachowaj spokój. Nic tutaj nikomu nie grozi:
Poza widokami…
Jedyne, co Radkowi pozostało, to wycofać się z godnością, jakby żaden wielki uczony nie wspomniał przed chwilą o potworach, zwariowanych metodach i widokach. Widokach? W satelitarnej bazie! Chrząknął znacząco, wyprostował się i wymaszerował z pracowni na korytarz.
Kiedy leciał na K-1, nie zwiedzał wnętrza bazy, przesiedli się z Basiem od razu na transportowiec. Teraz, po wylądowaniu, zaprowadzono go tylko najpierw do salki medycznej, gdzie na wszelki wypadek rozbitków z K-1 poddano badaniom lekarskim, potem do łazienki i do jadalni, a wreszcie na spotkanie z profesorem Kuningasem i Witoldem Daubą. Ale był zbyt oszołomiony niedawnymi przejściami, żeby rozglądać się po otoczeniu.
Pracownia, którą właśnie opuścił, nie różniła się niczym od innych tego typu pomieszczeń i mogła równie dobrze służyć naukowcom zarówno na Ganimedzie, jak i na orbicie okołoziemskiej. Jednak korytarz był już inny. Po pierwsze, przestronniejszy niż tego wymagało jego przeznaczenie, a po drugie, cały wyłożony jakąś matową, szklistą masą. Takiego materiału Radek jeszcze nie widział.
Podszedł do ściany i musnął ją koniuszkami palców. Poczuł delikatne, kłujące mrowienie i szybko cofnął rękę. Czyżby cała baza była pod napięciem? A może na tym ma polegać ta zwariowana metoda. Przypomniał sobie nagle ni stąd, ni zowąd, że ponoć kiedyś, bardzo dawno temu, ludzi, którym zepsuło się coś pod czaszką, leczono prądem elektrycznym. Puszczona w ruch wyobraźnia podsunęła mu obraz poważnego profesora Kuningasa, Witolda Dauby i samego straszliwego grawitonika podczas takiej kuracji.