Выбрать главу

Nagle światło w korytarzu przygasło, jakby pod sufitem zawisła ciężka, posępna chmura. Z tej chmury strzeliły błyskawice. Chciał krzyknąć, ale słowa uwięz-ły mu w krtani. Rozpaczliwie skoczył przed siebie, żeby jak najprędzej przebyć to dziwne miejsce. Wtedy drogę zastąpiły mu trzy koszmarne postacie. Na pierwszym planie wielka, chuda sylwetka wyginała się jak gąsienica, od czasu do czasu wściekle podskakując. Za nią drugi mężczyzna, z jasnymi włosami, bawił się niewidzialną skakanką. Trzeci, w którym przerażony Radek rozpoznał szacownego kierownika bazy Neptuna, stał na głowie i usiłował schwytać swoje tańczące w powietrzu nogi, aby zawiązać je sobie w kokardkę.

— Ueeee!!! — z piersi chłopca wydarł się mrożący krew w żyłach okrzyk, który powrócił z głębi korytarza jeszcze okropniejszym echem, jakby gdzieś wewnątrz satelity ktoś usiłował upiec żywcem dorodnego barana. Równocześnie sam sprawca alarmu, to znaczy Radek, a nie baran, dał szalonego susa do tyłu, zatoczył się, wyrżnął łokciem w ścianę…

I wtedy, w ułamku sekundy, wszystko znikło. Przed nim był pusty, jasno oświetlony korytarz. Po chmurze, błyskawicach i upiornej trójce nie zostało ani śladu.

Upłynęło sporo czasu, zanim chłopiec, zaczerpnąwszy uprzednio kurczowo powietrza, zdołał wyszeptać: —

Fu-fu-fu… — Po czym musiało minąć jeszcze pół minuty, aby mógł otrzeć sobie pot z czoła i postanowić, że w ogóle niczego nie widział.

Powziąwszy takie postanowienie, na wszelki wypadek od razu ruszył dalej, w ślad za ojcem i profesorem Fufurya.

Wielki grawitonik mówił, jeśli wydawane przez niego odgłosy można nazwać mówieniem, o jakimś dziecku wygłaszającym baśniowe zaklęcie: „stoliczku, nakryj się!” Należało się więc spodziewać, że Baś przebywa teraz w jadalni. Radek pamiętał, którędy trzeba tam iść. Na pierwszym skrzyżowaniu musi skręcić w lewo, potem jeszcze raz w lewo..:

Wyobrażając sobie ucztującego Basia, dotarł do zakrętu i, kiedy go mijał, przypadkiem dotknął rękawem ściany. W jednej chwili korytarz na powrót spowiła mroczna chmura. Pod nią ukazała się lśniąca ponurym światłem i powiększona do monstrualnych rozmiarów twarz najmłodszego przedstawiciela rodziny Olchów. Baś, z wyrazem ohydnego upodobania, pochylał się nad ogromnym talerzem, na którym z powodzeniem mógłby się zmieścić pieczony hipopotam. Zaledwie Radkowi przyszedł na myśl hipopotam, na talerzu wyrosło wspomniane zwierzę w całej okazałości. Baś zrobił się jeszcze większy, błysnął łakomie oczami, zamachnął się widelcem…

— Przestań! — nie wytrzymał Radek. — Tato! Tato!!!

Nad Basiem wyjrzała z sufitu wykrzywiona w złowróżbnym grymasie twarz doktora Olchy. Jego młodszy syn natychmiast zaczął się kurczyć… kurczyć…

Radek zamknął oczy i zwiesił bezradnie ramiona:

Baś po stokroć zasłużył na karę, ale żeby miał tak po prostu znikać…

I nagle spłynęło na niego olśnienie.

Przecież zanim zobaczył tamtą trójkę miotaną wściekłymi drgawkami, dotknął wykładziny korytarza, bo zaciekawiło go, z czego też może być zrobiona:

Potem pomyślał o wariatach i prądzie elektrycznym. A kiedy uderzył łokciem w ścianę, wszystko znikło. Teraz znowu otarł się przypadkiem o ową dziwną wykładzinę, myśląc przy tym o łakomstwie swojego brata…

Postanowił od razu sprawdzić to najnowsze odkrycie a, wyciągnąwszy ramię, po omacku poklepał dłonią ścianę. Dopiero potem otworzył szeroko oczy. Przed nim nie było nic. Prosty, czyściutki korytarz zalany łagodnym światłem.

— Fu-fu-fu! Wu-wu-wu! — poprawił się zaraz.

Fantastyczne! Kiedy dotknie się tej niby szklanej ściany, człowiek natychmiast w i d z i to, o czym właśnie myślał, choć obrazy są zmienione i wykoślawione, jak bywa w dziwacznych snach. „Uważaj na potwory” — zabrzmiały chłopcu w uszach słowa Witolda Dauby. A więc uczony naprawdę nie żartował. Tyle tylko, że potwory, przed którymi ostrzegał, miały się zrodzić jedynie we własnej wyobraźni młodego gościa bazy.

W tym momencie usłyszał głosy, z których jeden był piskliwy i najwyraźniej rozradowany, a drugi mógł należeć do mężczyzny poddanego wbrew swojej woli lodowatemu prysznicowi. Ruszył szybko naprzód i niebawem stanął w otwartych na oścież drzwiach jadalni. Zajrzał do środka i… W pierwszej chwili zaczął sobie gorączkowo przypominać, kiedy teraz dotknął znów tej dziwnej ściany i co sobie przy tym pomyślał. Ale nie. Postacie wewnątrz były najzupełniej realne.

Pośrodku dużej kabiny szalał profesor Mig Fufurya:

Płonące oczy grawitonika patrzyły wściekle spodszczotki nastroszonych włosów w stronę stojącego obok Basia. Ten ostatni natomiast był w siódmym niebie. Nie zauważył nawet, że ojciec położył mu rękę na ramieniu i mówi coś błagalnym głosem. Patrzył tylko jak w tęczę na grubego łysego mężczyznę, któ-ry — ignorując doktora Olchę i szalejącego grawitonika — wesoło zachęcał chłopca do dalszej zabawy.

— Nic się nie bój! — wołał. — Tutaj każdy może sobie wyobrażać, co mu się podoba. Nie jesteś gorszy! Dalej!

— Stoliczku, nakryj się! — wykrzyknął rozanielony Baś.

W tej chwili na ścianie ukazał się obraz przepysznie zastawionego stołu.

— Precz! Precz! Potwór!!! — wrzasnął Fufurya, rzucając się przed siebie, jakby chciał porwać nienawistny stolik i wyrzucić go przez okno.

Niestety! Nawet gdyby orbitalna baza mogła mieć okno, nie sposób wyrzucić czegoś, czego nie ma.

— Black, proszę cię — ojciec podniósł głos. — Dość już żartów. Nie przeszkadzajmy profesorowi. Proszę… — zakończył trochę bezradnie.

Ale grubas, nazwany Blackiem, okazał się nieubłagany.

— Człowiek, który zjadł dwa kotlety, cztery całe ananasy i trzy porcje lodów, podbił moje serce raz na zawsze — oświadczył z mocą. — Tam gdzie ja jestem, jemu wszystko wolno.

Pod sufitem zawisł straszliwy potwór, zrodzony, jak łatwo było zgadnąć, w wyobraźni łaknącego zemsty profesora Fufuryi. Przypominał monstrualnego pająka z mackami jak u ośmiornicy, miotaczami zamiast oczu i zębatymi kleszczami przy żuchwach.

— Weź trochę galaretki — poradził mu przytomnie Baś. Z bezgranicznym zachwytem obserwował, jak okropne ramię posłusznie sięga do salaterki i wraca oblepione apetyczną słodką substancją. Łysy chemik zachichotał.

— Wyobraźnia starego profesora nie wygra z fantazją dziecka! — triumfował. — A gdyby tak prawdziwy kosmiczny potwór przyszedł do nas na obiad? Co? Ha?

— Black, proszę cię — powtarzał bez przekonania doktor Olcha.

Profesor Fufurya wypowiedział kilka wyrazów, których próżno byłoby szukać w jakimkolwiek słowniku. W tej samej chwili Radek poczuł, że coś dotknęło jego pleców.

— Nie! — wydał cichy, ale przejmujący okrzyk.

— Precz!!! — grawitonik po chwilowej niedyspozycji odzyskał zdolność mowy.

— Baś, śmiało!

— Black, proszę cię.

— Nie — powtórzył szeptem Radek.

Upewniwszy się, że potwór nie zlazł ze ściany, zerknął do tyłu. Ujrzał zdumione oblicze profesora O,Cla-hy, a za nim pobladłą twarzyczkę Anik. Musieli przyjść już-chwilę temu, ale nikt tego nie zauważył:

I nic dziwnego. Gdyby w jadalni pojawił się teraz żywy wieloryb, najprawdopodobniej nikt nie spojrzałby nawet w jego stronę.