Выбрать главу

— Jeszczeczego! — obruszył się O’Claha. — Zaraz-każeciemuwsiąśćnamiotłęileciećdogwiazd!

— Miałeś! Mówić! — upomniał go profesor Fufurya.

— Przepraszam… — matematyk nagle spokorniał. — Głupieję już z tego wszystkiego.

— Nie powiem: „nie” — Skwitował uprzejmie człowiek-wąż.

— Proszę o spokój! — uciszył ich profesor Yaic, po czym z kolei on zaczął przemawiać do ojca Anik.

— Piotrze! Jeśli jeszcze nie śpisz, koniecznie wyjdź na zewnątrz i napisz obok włazu hasło, które zakodowałeś w pamięci swojego komputera. Palnęliśmy kolosalne głupstwo, że nie uzgodniliśmy tego słowa od razu. Ale łączność była tak dobra, wydawało się nam, że nie ma pośpiechu. Kto mógł przypuszczać! Piotrze, teraz przerywamy nadawanie. Pamiętaj o haśle! Dopiero potem, jeśli wystarczy ci jeszcze energii i tlenu, zajmij się nadajnikiem. Za dziesięć minut odezwiemy się znowu.

W słuchawkach coś delikatnie stuknęło i nastała cisza.

„No, tak — pomyślał z melancholią Radek. — Przecież oni siedzą obok siebie w dyspozytorni i nie muszą posługiwać się radiem, kiedy chcą ze sobą rozmawiać”.

Już zamierzał zdjąć słuchawki i wyłączyć aparat, ale zanim to zrobił, zupełnie machinalnie pokręcił jeszcze gałką skali. Coś zgrzytnęło, a w następnej chwili odezwał się nowy głos. Brzmiał bardzo cicho, jakby mówiący bał się, że ktoś go usłyszy.

— Jeśli nie potrafisz określić przyczyn katastrofy, to może przynajmniej obliczysz prawdopodobieństwo wywołania jej przez… — głos zawahał się —…człowieka? — dokończył jakby z przymusem.

Chwilę było cicho.

— Rozumiem, brak danych — rzekł nieznajomy, odebrawszy widać odpowiedź, która jednak nie dotarła do uszu Radka. — A słowa: ”zarządzam start alarmowy”?

— To powtórz sobie cały zapis z lotu na K-1. Pamiętasz? Zabrałem z powierzchni te przedmioty, wróciłem do rakiety i wtedy właśnie powiedziałem: „start alarmowy”. Wówczas stacja była jeszcze na miejscu. Czy ten rozkaz: „start alarmowy”, mógł zostać odebrany przez komputer stacji jako sygnał wysłania kabin do bazy? To znaczy, jakie jest prawdopodobieństwo, że tak właśnie było?

Radek poczuł, że pod opaską słuchawek włosy jeżą mu się na głowie. Kto to mówi?! Kto był na komecie oprócz załogi stacji i kto ją opuszczał w takim popłochu, że zarządził start alarmowy? A może to tylko któryś z mieszkańców bazy wykorzystuje noc, aby — stosując zieloną metodę — rozmawiać z własnymi wyobrażeniami ukazującymi się przed nim na ścianie? Nonsens — zaprzeczył sam sobie. Nikt przecież nie używałby do tego celu radia! A poza tym ten głos wcale nie brzmi tak, jakby mówiącemu chodziło o zwykłe eksperymenty…

— Brak danych. Brak danych — powtórzył z bolesną ironią nieznajomy. — Tylko to potrafisz?

— Alan? Co tutaj robisz? — odezwał się nagle inny mężczyzna. — Nie bój się. To ja.

Głos dźwięczał w słuchawkach z każdym słowem wy-raźniej, jakby nowo przybyły zbliżał się do mikrofonu ustawionego przed człowiekiem, który mówił dotychczas.

Radek zdał sobie sprawę, że wie, do kogo należy ten głos. Nie tak dawno ostrzegał go przed potworami, a chociaż brzmiał wtedy nieco inaczej, nie było cienia wątpliwości, że posługuje się nim ten sam mężczyzna. Witold Dauba. Z kolei Alan nie mógł być nikim innym, jak tylko pilotem „Ety”, Alanem Byssonem, który wczoraj zabrał do bazy rozproszonych w przestrzeni rozbitków.

— Czemu tu siedzisz o tej porze? Co robisz? — powtórzył pytanie Dauba.

— Rozmawiam z komputerem… Chodzi o ten start, wiesz? Powiedziałem: „start alarmowy”. Jeśli to dlatego?… Słuchaj, nie możemy tak dłużej…

A więc młody naukowiec wie, że Bysson był na K-1?! Co to wszystko znaczy?

— Zachowujesz się jak dziecko, Alan — przerwał Byssonowi fotonik. — Co z tego, że tak powiedziałeś? Przecież to tylko słowa… tylko słowa — powtórzył z naciskiem. — I czego właściwie chcesz od komputera? On nie ma żadnych danych. Jeśli już koniecznie musiałeś z kimś pogawędzić, mogłeś sobie wybrać kogoś innego. I lepsze miejsce niż kabina rakiety. Diablo tu nieprzytulnie.

— Jak możesz żartować. Sytuacja…

— Dobrze, dobrze — syknął Dauba. — Nie musisz mnie pouczać. Wprawdzie to ty poleciałeś po kryjomu na K-1, ale ja cię do tego namówiłem. Jedziemy na jednym wózku.

— Jeśli stracę licencję… Nawet tę, którą mam teraz…

— Jeśli ty stracisz licencję — ponownie przerwał mu młody fotonik — to ja będę musiał wrócić na Ziemię. Zegnajcie, pracownie i… gwiazdy. Do końca życia będę pielęgnował winnice w górach Antarktyki. Tam się urodziłem. Ale nie martw się na zapas. Nie dopuścimy do tego.

— Pozostaje kwestia ceny — wyszeptał pilot „Ety”. Przez chwilę w słuchawkach panowała idealna cisza. Wreszcie dało się słyszeć głębokie westchnienie.

— Tej, którą my zapłacimy? — spytał dziwnym tonem Dauba.

— Widzę, że rozumiesz. Tak. Ale przede wszystkim tej, którą za nas zapłaci ktoś inny. Jestem pilotem, mimo wszystko jestem pilotem — odparł ponuro Bysson. — Nie ma dla mnie ceny zbyt wysokiej… w pewnych sytuacjach.

— O sytuacjach, pilotach i ich bohaterstwie pomówimy później — warknął fotonik. — Wiesz, dlaczego tu przyszedłem? Usłyszałem…

— Mnie? — przestraszył się pilot. — Prawda, rozmawiam z komputerem! Wystarczy, żeby ktoś włączył radio.

— Owszem — rzucił sucho Dauba. — Ale ja usłyszałem coś innego. Włączyłem radio, tylko na innej częstotliwości. One nadają…

— Nadają? Tutaj?! W takim razie…

— W takim razie musisz je natychmiast stąd zabrać. Najlepiej teraz, od razu, odholuj tę kapsułę, powiedzmy, na orbitę Trytona. Jeśli dobrze obliczymy jej po-zycję, w każdej chwili będziemy mogli wszystko odzyskać! Musisz prosić o pozwolenie na start?

— Nie, i tak miałem wyruszyć w zwykły lot patrolowy po najbliższej okolicy. Ale…

— Nie ma żadnego „ale”. Oczywiście, jeśli chcesz nadal latać — zauważył niemiłym tonem Dauba. — Kiedy wrócisz, pomyślimy, co dalej. Sądzę, że… Co powiedziałeś?! — zreflektował się nagle. — Rozmawiasz z komputerem przez radio?!

— Tak.

— Czyli cały czas mówimy obaj do mikrofonów? I kto tylko przypadkiem włączy radio…

Słuchawki raptownie umilkły. Radek czekał dłuższą chwilę, wstrzymując oddech, ale ani fotonik, ani pilot „Ety” już się nie odezwali. Zresztą, jeśli Bysson postąpił tak, jak domagał się tego jego wspólnik, to rakieta lada moment opuści lądowisko bazy. Poleci odholować to coś, co nadaje.

„Nadaje… nadaje” — powtórzył sobie w duchu chłopiec. To słowo odbiło,się w jego skołatanej głowie jakimś niejasnym, ale posępnym, a nawet groźnym echem. Niedawno też coś nadawało… Zaraz… Ależ tak! Ślimaczek! Niepojęte obrazy i kosmiczna muzyka. Jak mógł zapomnieć!

W tym momencie stanęła mu przed oczami twarz

Nika, kiedy ten pierwszy raz zobaczył placyk z lodowymi kamieniami. Patrzył na nie tak, jak konający z głodu tygrys mógłby patrzeć na porcję świeżutkiej polędwicy. A jeśli Dauba i Bysson także są fanatycznymi kolekcjonerami? Lub jeśli potrzebują purchawek do jakichś innych, znacznie gorszych celów?

„Nadaje… nadaje…” — powtórzył sobie jeszcze raz Radek. Ojciec mówił, że muzykę tych lodowych bryłek można odbierać tylko w jednym paśmie częstotliwości. Trzeba sprawdzić.

Gorączkowo pokręcił gałką skali.

Niesamowite dźwięki, te same, które słyszał w kabinie ślimaczka, zabrzmiały tak nagle i tak głośno, że odruchowo przykrył dłońmi słuchawki, rzucając przerażone spojrzenie w stronę Basia. Ale Basia już nie było. Tam gdzie przed sekundą stał jego fotel, tańczyły niezrozumiałe, pastelowe obrazy.