Выбрать главу

W tym momencie ”wszędobylski rudzielec” zaczął iść dalej i niebawem zniknął za łukiem korytarza. Chcąc nie chcąc, Radek podążył za nim, z cichą nadzieją, że może jego prześladowca znowu znajdzie sobie jakąś dziurę w ścianie i zechce z niej skorzystać. Niestety, żadnej dziury nie było. Zamiast niej tuż za zakrętem ukazał się na ścianie nowy obraz.

Od sufitu do podłogi biegły białe świecące cyfry i litery, układając,się w zawiłe wielopiętrowe matematyczne wzory. Co chwilę jakieś liczby i wykresy znikały, ustępując miejsca innym.

Przed Nikiem, odwrócony tyłem do obydwu chłopców, którzy zatrzymali się jak wryci, stał sprawca, a raczej należałoby powiedzieć: autor, tego tasiemcowego rachunku, profesor Mig Fufurya we własnej, wydłużo nej i jak zwykle pływającej osobie. Wielki grawitonik zrezygnował tym razem z wyobrażania sobie potworów i użył „zielonej” ściany jako zwykłej szkolnej tablicy.

Radek śledził przez chwilę osłupiałym spojrzeniem grę cyfr i liter, ale doszedł do wniosku, że i tak nic a nic z tego nie zrozumie. Postanowił więc wrócić do miejsca, gdzie ostatnio natknął się na Nika, i odnaleźć wnękę, z której wychynął nagle rudzielec. Tutaj nie było na co czekać. Przecież zaledwie kilkanaście minut temu grawitonik przebywał w dyspozytorni, gdzie wraz z innymi obmyślał sposób uratowania Piotra Jardin, a przy okazji wymieniał uprzejmości z profesorem O,Clahą. To oznaczało, że uczony dopiero przed chwilą rozpoczął wyświetlanie swoich matematycznych fantazji. A gdy ktoś taki, jak profesor Fufurya, odda się naukowym spekulacjom, z pewnością prędko ich nie skończy.

Ze wzrokiem utkwionym w plecach Nika Radek wycofywał się ostrożnie, żeby nie zwrócić na siebie uwagi. To mu się udało. Udało mu się także odnaleźć wnękę, której szukał, a w niej zamaskowane wahadłowe drzwi.

Ponieważ jednak sunął rakiem, wodząc dłonią po ścianie, przekonał się o ich obecności, dopiero kiedy już był za nimi. Otoczyła go nagle ciemność, poczuł, że leci gdzieś w dół.

— No! — wykrzyknął ni to ze strachem, ni z urazą.

Na szczęście ten lot nie trwał długo. Chłopiec wylądował na podłodze, która wydała metaliczny dźwięk, i choć z pewnością nie było to miękkie lądowanie, zerwał się błyskawicznie, macając ciemność wokół siebie. Jego ręce natrafiały wszędzie na twarde ściany.

Jakaś studnia czy co?…

Na wszelki wypadek zawołał jeszcze raz. — No! — starając się nadać swojemu głosowi dostatecznie groźne brzmienie. W tej chwili ujrzał przed sobą nikle światło. Posunął się ostrożnie w tamtą stronę. Znowu stanął przed drzwiami. Otwarły się usłużnie bez jego udziału. Zadowolony wybiegł na korytarz i… stanął oko w oko z potworem.

— No i — zabrzmiało po raz trzeci, już znacznie ciszej i trochę piskliwie.

— Witam. Czym mogę służyć? — odezwał się gruby głos.

— Ja… ja…

Potwór powoli wynurzył się z cienia. W nikłym blasku niewidocznych lamp jego potężne kleszcze lśniły ponurym sinawym połyskiem. Nad jajowatym korpusem widniała wielka głowa ozdobiona rozgałęzionymi czułkami.

— Melduje się automat pomocniczy XX-27-L obsługujący wyjście awaryjne numer sześć — powiedział potwór. — Czy człowiek chce wyjść na zewnątrz?

Do świadomości chłopca dotarło wreszcie, z kim ma do czynienia. Odetchnął głęboko i wyprostował się dumnie.

— Człowiek nie chce — odpowiedział bez zastanowienia. Dziękuję — dodał po chwili łagodniejszym tonem.

Wiedział, że z robotami trzeba postępować uprzejmie. Aby lepiej pełniły swoje odpowiedzialne funkcje, wbu-dowuje im się ostatnio poczucie własnej godności.

— Więc czym mogę służyć? — głos automatu także zabrzmiał bardziej miękko.

Radek rozejrzał się bezradnie. Jeszcze przed sekundą gotów był przysiąc, że z czarnej studni wyszedł na korytarz, tymi samymi drzwiami, które tak zdradziecko ustąpiły przedtem pod jego ciężarem. Ale teraz dostrzegł, że znajduje się w zupełnie nieznanym pomieszczeniu. Nisko nad jego głową wisiała nie osłonięta żadną wykładziną pancerna płyta z okrągłym zamkniętym włazem, do którego prowadziła pionowa stalowa drabinka. Na lewo i na prawo majaczyły kształty jakichś potężnych przewodów, wielkie urządzenia, grube zwoje kolorowych kabli.

— Przepraszam… — wybąkał wreszcie — mógłbyś mi powiedzieć, gdzie jestem?

— Jeśli człowiek nie chce wyjść na zewnątrz, to nie powinien tu przebywać — pouczył go robot. — Człowiek przyjechał windą z poziomu mieszkalnego — ciągnął. — Nie należy korzystać z awaryjnej windy, jeśli nie zachodzi konieczność. W razie alarmu drogi muszą być wolne.

— Przepraszam — powtórzył pokornie chłopiec. —

Jestem… jestem tu od niedawna — wybrnął dyploma-tycznie. — Którędy mam teraz pójść, żeby jak najszybciej dostać się do dyspozytorni?

— Pojechać windą. Kiedy człowiek wchodzi do win-dy, powinien podać numer poziomu, na którym pragnie wysiąść. Inaczej kabina zatrzyma się dopiero na końcu szybu. Proszę uprzejmie — jedno z zębatych ramion wskazało zamaskowane drzwi w ścianie.

— Dziękuję — rzekł Radek, wchodząc z powrotem do ciemnej komórki.

Wstydził się spytać, który numer ma poziom mieszkalny. Bał się, że usłyszy słowa wypowiedziane obojętnym, grubym głosem: „Człowiek nie wie?”

Obawa ta była niedorzeczna, ale stało się. Szybko usiłował zgadnąć, ile też poziomów może mieć taka wielka baza orbitalna, i doszedł do wniosku, że nie mniej niż pięć. Część mieszkalna powinna być w środku. Powiedział więc: — Trzeci! — l kiedy drzwi otwarły się znowu, śmiało wyszedł na korytarz.

W pierwszej chwili odetchnął z ulgą. Było jasno i pusto, ściany wyłożone szklaną masą wydawały się znajome i swojskie. Na wszelki wypadek postanowił sprawdzić, czy przypadkiem Fufurya i Nik nie poszli już sobie, otwierając mu drogę do dyspozytorni. Na palcach doszedł do zakrętu i ostrożnie wyjrzał. Nie zgadł. Część mieszkalna mieściła się na innym poziomie.

Zobaczył obszerne trójkątne pomieszczenie z wielkimi pancernymi drzwiami, zaopatrzonymi w różne tabliczki i światła sygnalizacyjne. Te drzwi były szeroko otwarte. Za nimi panował mrok, natomiast przed nimi stał… Nik.

„Tego już za wiele!” — zbuntował się w duchu Radek. Nie dość, że błądzi jak pięcioletnie dziecko, zamiast czym prędzej donieść ojcu o knowaniach Byssona i Dauby, to jeszcze dokądkolwiek przyjdzie, zawsze zastaje tego nieznośnego rudzielca! „A swoją drogą, czego on może tutaj szukać?” — obudziło się w nim niechętne zaciekawienie.

W tym momencie Nik, jakby zdopingowany życzliwymi myślami śledzącego go z ukrycia detektywa, ruszył do przodu i natychmiast zniknął w ciemności panującej za pancernymi drzwiami. Pod wpływem nagłego impulsu Radek poszedł za nim. Zawahał się przestępując wysoki stalowy próg, lecz dodało mu. odwagi łagodne zielone światło jednego z sygnalizato-rów. Tak jakby mówiło: „ależ proszę, proszę”.

Tuż za progiem przygarbił się i oddalił nieco od drzwi, sunąc palcami po ścianie. Przed sobą nie widział nic poza jedną jasną plamą w głębi. Kiedy jego oczy oswoiły się trochę z ciemnością, niewyraźna plama przemieniła się w świetlisty napis: Koniec lądowania. Na tle tego napisu dostrzegł nieruchomą sylwetkę Nika.

Radek zdał sobie sprawę, że mroczne pomieszczenie, do którego trafił, stanowi przedsionek głównego lądowiska bazy, a napis: koniec lądowania — widniejący nad rozsuniętą teraz stalową osłoną właściwego pola startowego — oznacza, że akurat przybył jakiśstatek.

Przesunął się jeszcze trochę w bok. Jego plecy straciły nagle oparcie i poleciał do tyłu. Trafił na coś miękkiego, z obu stron objęły go wstrętne, bezwolne ramiona jakby źle wypchanej kukły. Z pewnością nie omieszkałby powiadomić świata, co myśli o takich czułościach, ale jego struny głosowe zostały chwilowo zastąpione grubymi, drewnianymi klockami. Na szczęście mignął mu przed oczami skrawek białego rękawa z srebrną klamerką i zrozumiał, że wpadł do niszy, w której wisiały kosmiczne skafandry.