Выбрать главу

Błyskawicznie sprawdził, czy ubiór, który służył mu dotąd za oparcie, dostatecznie mocno tkwi na wieszaku, po czym podciągnął się na rękach i wsunął do środka, razem z głową, w pośpiechu pakując obie stopy do jednej nogawki. Jakimś cudem, w ostatniej chwili, udało mu się zaciągnąć zamek. Zaledwie zastygł w bezruchu, przez otwartą kryzę skafandra wpadła jasna smuga światła. Skulił się, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej i zerknął w górę, gdzie lśnił jak reflektor okrągły otwór, do którego brzegów przytwierdzało się zazwyczaj próżniowy kask. Na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na niecodzienne kształty jednego z wiszących w niszy kosmicznych strojów.

Sekundę później usłyszał zduszony szept Dauby:

— Csss… Ktoś idzie!

Reflektor zgasł. Znowu zapadła ciemność.

„Zapal światło… Pstryk! Zgaś światło… Pstryk! — żachnął się w duchu Radek. — Chyba tylko po to, żebym się gimnastykował w tym worku jak ryba połknięta przez pelikana!”

Z korytarza dobiegł odgłos kroków. Fotonik miał rację. Ktoś nadchodził…

Kroki zbliżyły się, na moment umilkły, po czym zastukały znowu, już znacznie głośniej.

— Ummm… ummm… — zaburczało coś gniewnie. Tajemniczy przybysz był już całkiem blisko. Nagłe stało się coś okropnego. Radek, ciągle zadzierając głowę do góry, ujrzał w mroku, że do wnętrza jego kryjówki wślizguje się długi, biały wąż uzbrojony w ruchliwe macki. Przez chwilę zatęsknił obłędnie, żeby Basiowe bajki choć raz okazały się prawdą i żeby go ktoś teraz szybko przemienił w krasnoludka.,

Niestety, na jakiekolwiek przemiany — nawet zupełnie czarnoksięskie — było za późno. Poczuł na swoim czole zimne dotknięcie kościstych macek, które najpierw znieruchomiały na moment, a potem gorączkowo zaczęły badać jego nos, policzki, oczy…

Każdy przyzna, że było to już naprawdę więcej, niż może wytrzymać niespełna piętnastoletni mężczyzna, nawet taki, który wybiera się do gwiazd. Chłopiec zamknął oczy i, w ostatecznej desperacji, z całej siły wbił zęby w coś, co tak bezceremonialnie poczynało sobie z jego twarzą.

Macki zniknęły, a mroczne pomieszczenie przeszył rozpaczliwy i równocześnie triumfalny okrzyk:

— Potwór!!! Potwór!!! Potwór!!!

— Nie! Nie! Nie! — na wszelki wypadek wrzasnął ukryty w skafandrze krasnoludek. W odpowiedzi rozległ się ogłuszający łoskot, jakby wychudzony słoń runął na drewnianą podłogę.

— Potwór… Potwór… Potwór… — w głosie wołającego nie pozostało śladu triumfalnej nuty. Brzmiała w nim raczej boleściwa skarga zmieszana z najwyższym oburzeniem.

Radek wyskoczył ze swojego schronienia jak wystrzelony. W mroku dalej coś się kotłowało, rozbrzmiewały niezrozumiałe wykrzykniki i odgłosy szamotaniny. Wykorzystując to zamieszanie, dopadł drzwi i, zapewniwszy sobie w ten sposób drogę odwrotu, nacisnął kontakt.

Przestronne pomieszczenie przed lądowiskiem zalało jasne światło. W jego blasku chłopiec ujrzał Byssona i Daubę zastygłych z wyrazem całkowitego osłupienia na pobladłych twarzach. Obaj wpatrywali się w coś, co kłębiło się przed nimi na podłodze.

Trzeba przyznać, że ich zdumienie było w pełni uzasadnione. Na jasnobrązowej wykładzinie tarzał się stwór posiadający cztery długie, cienkie ręce, którymi wywijał jak skrzydłami wiatraka, dwie głowy — rudą i srebrzystobiałą — oraz jedną nogę przypominającą niedorzecznie gruby korkociąg.

— Mam! Mam! Potwór!

— Aj! Moja noga! Aj!

— Ugryzł! Ugryzł!

— Nie! Ojoj!

W ten frapujący dialog wmieszał się początkowo cichy, a stopniowo coraz głośniejszy śmiech. Radek rozejrzał się z niedowierzaniem. Wydawało mu się niepojęte, aby po tym, co tutaj zaszło, ktoś mógł ulec napadowi niepohamowanej wesołości. A jednak. W dodatku tym, który aż krztusił się ze śmiechu, był nie kto inny, jak przychwycony na gorącym uczynku zbrodniarz, Witold Dauba.

Stwór na podłodze znieruchomiał i zapytał ustami swojej srebrzystej głowy:

— Rechocze?! Kto?!

Młody fotonik zdobył się na rozpaczliwy wysiłek, aby przyoblec twarz w wyraz powagi i współczucia.

— Co się stało, panie profesorze? — zagadnął wreszcie przerywanym głosem.

— Proszę mnie puścić! — załkała ruda głowa.

— Nie gryź! Nie gryź! Nie gryź! — ofuknęła ją natychmiast srebrzysta.

— Wcale nie gryzłem! Noga! Oj…

Dauba opanował się w końcu, przyklęknął i — przy akompaniamencie jęków oraz porykiwań dwugłowego — szarpał przez chwilę jego wielką, świdrowatą nogę. Niebawem rozdzieliła się ona i w ten sposób okazało się, że stwór jest istotą czworonożną, która wkrótce zresztą uległa rozdwojeniu na Nika Zadrę oraz… profesora Miga Fufuryę we własnej, nieco sponiewieranej osobie.

Wielki grawitonik milczał teraz jakiś czas, oddając się zapamiętale pływaniu w wyimaginowanym oceanie, w samym oku szalejącego cyklonu. Nik także nic nie mówił, tylko dyszał ciężko, pocierając sobie nogi, a zwłaszcza najwyższą ich część, przy czym na jego twarzy pojawiał się grymas bólu.

Wreszcie cyklon ucichł na tyle, że Fufurya mógł przejść od dzikiego stylu motylkowego do szybkiego delfina. Kiedy ten z kolei zmienił się w łagodną żabkę, uczony odetchnął z ulgą, a następnie zmierzył rudzielca morderczym wzrokiem.

— Ugryzł?! Tu?! — ryknął demonstrując zebranym aż nazbyt dobrze widoczne ślady zębów na swojej dłoni.

Radek przyjrzał się im uważnie i trochę się zawstydził. Ale dlaczego wybitny naukowiec, wszedłszy na teren lądowiska, nie zapalił od razu światła, tylko po omacku sięgnął do skafandra? I to akurat tego, który był już zajęty…

— Ja? — tchnął świętym oburzeniem Nik. — Panie profesorze! Ja miałbym gryźć?!

— A kto?! — zagrzmiał Fufurya. — Sam się pokąsałem?!

— Nic nie rozumiem — wmieszał się Witold Dauba. — Kto kogo ugryzł? To chyba jakieś nieporozumienie.

— Owszem, nieporozumienie — potwierdził żałośnie Nik. — Stałem spokojnie, kiedy pan profesor wpadł na mnie nagle w ciemności. Wywróciłem się, a potem pan profesor zaczął mnie dusić.

Zasłużony grawitonik nie mógł przez moment wydobyć głosu. Kiedy go wreszcie odzyskał, huknął tak, że potężna stalowa przegroda przed polem startowym odpowiedziała wysokim, metalicznym echem.

— Dusić?! Dusić?! Dusić?! Ja? — zmełł w ustach jakieś niezrozumiałe słowa. — Szedłem! Głosy! Tu! Ciem no! Skafander? W skafandrze on! — wycelował wskazującym palcem w pierś Nika. — Ugryzł! — jeszcze raz pokazał sine ślady zębów na swojej ręce. — Ugryzł! Potwór! — zakończył autorytatywnie.

— Przepraszam, a po co pan chciał wziąć skafander? — Dauba nagle spoważniał.

— Głosy! — powtórzył grawitonik. — Tam! — wskazał otwarte drzwi pola startowego. — Myślałem, że tam! — poprawił się. — Pójść! Sprawdzić!

— To my wróciliśmy właśnie z lotu patrolowego… prawda, Nik? — powiedział z naciskiem Dauba patrząc znacząco na rudego. — Zastaliśmy tutaj naszego młodego gościa i właśnie mieliśmy wszyscy pójść do dyspozytorni, kiedy pan się zjawił.