Выбрать главу

— Tak! — Fufurya przyjął za dobrą monetę wykrętne wyjaśnienie fotonika. Zastanowił się przez chwilę, po czym ruszył roztańczonym krokiem w stronę wnęki ze skafandrami. Ostrożnie wsadził rękę do stroju, stanowiącego jeszcze dwie minuty temu kryjówkę Radka, i wykonał nią ruch, jakby ucierał ko-gel-mogel. Przekonawszy się, że skafander jest pusty, dla wszelkiej pewności wetknął jeszcze do środka głowę, a następnie oświadczył:

— Skafander?! Zębaty?! Bzdura! Teraz Dauba zwrócił wreszcie uwagę na stojącego u wejścia jeszcze jednego niespodziewanego gościa.

— A co ty tutaj robisz? — spytał mierząc Radka badawczym wzrokiem.

Chłopiec drgnął. Spodziewał się, że ktoś w końcu zechce go obdarzyć swoim zainteresowaniem, ale kiedy do tego doszło, nie potrafił opanować odruchu zaskoczenia. Miał już jaki taki pogląd na przebieg wypadków, które się tu rozegrały. Ugryziony przez niego profesor Fu-furya odskoczył do tyłu i wpadł na Nika. Pomyślał oczywiście, że to rudy tak niegodnie wypróbował na nim siłę swoich zębów, więc chciał go obezwładnić, przekonany, że ma do czynienia z jakimś szaleńcem, który przybył z kosmosu, aby siać spustoszenie wśród załogi bazy. Teraz grawitonik przeszedłby może do porządku nad całym pożałowania godnym incydentem, ale z Daubą i Byssonem nie pójdzie tak łatwo. Zaczną się zastanawiać, od jak dawna Radek jest tutaj i czy nie słyszał ich rozmowy. Ostatecznie ktoś jednak ugryzł Fufuryę, a oni doskonale wiedzą, że nie zrobił tego ani Nik, ani żaden z nich. Nie mogli nawet dojść do wniosku, że wielkiemu uczonemu coś się przywidziało, bo ślady zębów na jego dłoni stanowiły namacalny dowód. Może by teraz, od razu, opowiedzieć Fufuryi o Bysso-nie, „Ecie” i knowaniach całej trójki?

Tylko… skąd grawitonik wziął się tutaj? Przecież jeszcze tak niedawno stał przed ścianą i wyświetlał na niej swoje obliczenia. Zaraz… Bysson i Dauba zdobyli nielegalnie purchawki, zgoda. Czy jednak przywieźli je wyłącznie dla siebie? A może namówił ich właśnie Fufurya? I teraz, wiedząc, z jakim ładunkiem powróciła „Eta”, wykorzystał noc, aby przyjść i zobaczyć swój łup? Mógł się nie orientować, że te lodowe kamienie nadają także tutaj i że to zmusi wspólników do odholowania ich na orbitę Trytona. Zresztą gdyby nawet Fufurya był niewinny, to kto wie, co zrobią pozostali. Nie, tak czy owak trzeba milczeć.

Wszystko to przebiegło chłopcu przez myśl w ułamkach sekund. Nie mógł dłużej zwlekać z odpowiedzią. Musiał koniecznie od razu rozwiać ewentualne podejrzenia Dauby i Byssona. Inaczej może być źle.

— Przechodziłem korytarzem i usłyszałem głosy. Zorientowałem się, że tutaj ktoś jest, więc wszedłem i zapaliłem światło — powiedział siląc się na obojętny ton.

Dauba zmrużył oczy.

— Głosy? Jakie głosy? Co usłyszałeś?

Radek wzruszył ramionami.

— No, ktoś krzyczał. Pewnie Nik… — dodał pogardliwie. — Widać przestraszył się czegoś.

Rudy prychnął z gniewem, ale fotonik nie pozwolił mu dojść do słowa.

— Przyszedłeś dopiero wtedy, kiedy Nik krzyknął? — upewnił się nieufnie. — A… czy podchodziłeś do skafandrów?

— Ja? — zdziwił się Radek tak szczerze, że w duchu musiał sobie natychmiast złożyć gratulacje. — Do skafandrów? — powtórzył naiwnie. — A po co?

— Nic, nic — mruknął Dauba zerkając na pilota, który przez cały ten czas nie odezwał się ani jednym słowem. — Chyba już pójdziemy, panie profesorze? — zwrócił się z kolei do Fufuryi.

Ten kiwnął energicznie głową. Przed wyjściem postanowił jednak raz jeszcze zaatakować Nika.

— Skąd ty tu?! — łypnął złowrogo oczami. Rudy natychmiast zrobił chytrą minę.

— Usłyszałem przez radio, jak pan Bysson… — Urwał i przez chwilę chrząkał, jakby właśnie utkwiło mu coś w gardle, obserwując równocześnie pobladłą nagle twarz Dauby. — …Jak pan Bysson rozmawia z komputerem swojej rakiety — zakończył wreszcie niewinnym tonem. — Nie mogłem spać, więc przyszedłem.

Taką przewrotność Radek mógł skwitować tylko szczególnie soczystym „fu-fu-fu”, co też zrobił. Zafu-czał bardzo cicho, ale wielki grawitonik dowiódł niezwłocznie, że cieszy się znakomitym słuchem.

— Co?! — zakipiał. — Jak?! Fu-co?! Fu-co?! Kto tu?!

— To Radek powiedział: fu-fu-fu — wyjaśnił ochoczo Nik.

— Nazwisko?! Moje?! Podłość! Smarkacz! — profesor najwyraźniej przeniósł całą swoją wściekłość na Radka.

Ten jednak — choć w najwyższym stopniu oburzony nowym występem Nika — zdołał jakimś cudem pojąć, że jego słynne zawołanie zostało uznane za swawolną przeróbkę nazwiska grawitonika.

— Panie profesorze! — jęknął. — Zawsze tak syczę, kiedy coś się stanie. Fu-fu-fu! — zademonstrował z samozaparciem. — Proszę zapytać mego ojca!

Nie wiadomo, czy grawitonik nie zażądałby, aby odtąd Radek był łaskaw w inny sposób obwieszczać światu o stanie swoich uczuć, gdyby w tej właśnie chwili nie zabrzmiał od progu głos profesora Seana O,Clahy.

— Cosiętudzieje? — spytał po swojemu. Jego wzrok padł na wężową postać Fufuryi. Wtedy mrugnął porozumiewawczo i powtórzył bardzo powoli:

— Co się tu dzieje?

— Właśnie wracamy z lotu patrolowego — pośpieszył ze swoją bajeczką Dauba. — Spotkaliśmy tutaj profesora, Nika i Radka, a teraz idziemy do dyspozytorni…

— Pogryziono mnie — poskarżył się Fufurya. Profesor O’Claha powitał tę wypowiedź przychylanym skinieniem głowy.

— Tak. Słyszałem, jak ryczałeś. Sam powinieneś się ugryźć. W język. Ale nie teraz — powiedział prędko, widząc, że grawitonik otwiera usta. — Teraz naprawdę chodźcie do dyspozytorni. Za kilka minut sonda, którą wysłaliśmy w stronę K-1, powinna przekazać pierwsze zdjęcia komety. Szukam was po całej bazie.

Wzmianka o sondzie, która za kilka minut udzieli być może odpowiedzi na pytanie, czy Piotr Jardin jeszcze żyje, zelektryzowała wszystkich.

— Chodźmy! — Witold Dauba pierwszy skoczył do drzwi.

— Chodźmy — zgodził się Nik.

— Szybko — przynaglał Fufurya, przepływając nad progiem.

Ostatni opuścił przedsionek lądowiska Alan Bysson. Wlókł się noga za nogą, przygarbiony i jakby postarzały.

— Poziom siódmy— polecił automatycznej windzie profesor O’Claha.

„A więc nie trzeci, tylko siódmy” — odnotował w myśli Radek.

Kiedy wysiedli w części mieszkalnej, jeszcze raz tej nocy — z „zielonej” ściany spojrzała na nich uśmiechnięta twarz Piotr Jardin.

Zatrzymali się. O’Claha, który wysforował się do przodu, położył palec na ustach. Ale i tak nie padło ani jedno słowo.

Dziesięć kroków przed nimi stała Anik. Była odwró-cona tyłem do przybyłych i pochłonięta bez reszty obrazem, który wyczarowała z własnej wyobraźni.

Twarz Piotra Jardin wypełniała przestrzeń od sufitu do podłogi. Tym razem uczony nie spał. Właśnie przygładził sobie dłonią swoje czarne, rozwichrzone włosy i spojrzał gdzieś w bok. Na ścianie ukazało się wielkie okno, a za nim widok, który nie miał nic wspólnego z mroźną pustynią K-1. W perspektywie biegły jasne, kolorowe domki i śmigłe wieżowce pięknie wkomponowane w zielone wzgórza. Pomiędzy kwitnącymi drzewami srebrzyła się rzeka. Widać było ażurowe pawilony i fontanny, na dachach lśniły lustra baterii słonecznych oraz lekkie spirale anten. Błękit sztucznego nieba wyglądał jak najprawdziwszy, ziemski.

Dłuższą chwilę w korytarzu panowało milczenie. Nawet Fufurya przestał pływać i zamarł bez ruchu — wpatrzony w obraz, z którego tchnęła pogoda i cudowny spokój. Wreszcie profesor O’Claha westchnął, podszedł do Anik i delikatnie położył jej rękę na ramieniu.