Otworzył oczy i odetchnął głęboko.
— No i co? — nie wytrzymał Nik.
— Nic… Na podstawie danych, jakie byliśmy mu w stanie dostarczyć, orzekł, że awaryjny start stacji mógł nastąpić tylko na rozkaz człowieka.
W głębi sali rozległ się czyjś zdławiony jęk, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
— Co takiego?! — zawołał z najwyższym zdumieniem profesor Fufurya. — Na rozkaz człowieka?! Jakiego człowieka? Czy ktoś z was wydał taki rozkaz?
— Z pewnością nikt — odpowiedział doktor Olcha. — Jednak tutejszy komputer miał bardzo skąpe wiadomości o tym, co działo się na komecie.
— Mogliśmy tylko stwierdzić — wtrącił profesor Yaic — że katastrofy nie poprzedził żaden alarm. Że nie odebraliśmy najmniejszego sygnału o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Wtedy…
— Cowtedy? — wydyszał O’Claha.
— Wtedy komputer zażądał planu urządzeń alarmowych zainstalowanych na komecie. Po zapoznaniu się z nim orzekł, że te urządzenia nie mogły zawieść. Inaczej mówiąc, że gdyby naprawdę stacji groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo z zewnątrz, to musielibyśmy zostać ostrzeżeni. A potem powiedział, że wystrzelenie nas w kierunku bazy mogło nastąpić tylko na rozkaz człowieka.
Znów zapanowało milczenie. Tym razem trwało znacznie dłużej.
Upłynęła dobra minuta, zanim wreszcie Oleg Zadra pokręcił z niedowierzaniem głową i rzekł półgłosem, jakby do siebie;
— Nic nie rozumiem. Czyżby komputer aż tak się pomylił?
Profesor Kuningas wzruszył ramionami.
— Komputer zrobił, co mógł. Chciałbym jeszcze raz podkreślić, że miał bardzo mało danych…
„Komputer ma rację!” — o mało nie krzyknął Radek, ale opanował się w ostatniej chwili. Bysson i Dauba… Nik. Może Fufurya? Grawitonik zaledwie raz się odezwał, i to dopiero wtedy, kiedy padły te tajemnicze słowa: „na rozkaz człowieka”! Pewno, że na rozkaz człowieka! Bysson powiedział przecież na głos: start alarmowy! Ale przeciwników jest zbyt wielu. W ogóle wszyscy uczeni z bazy wydali mu się nagle podejrzani. Czyżby naprawdę dotychczas nie zauważyli, że „Eta” jest rakietą dalekiego zasięgu? Nie, trzeba poczekać, aż znajdzie się sam na sam z ojcem, i dopiero wtedy wyjawić całą, okropną prawdę.
— Krótko mówiąc, poza tym, że posterunek ocalał, dalej nie wiemy nic — podsunął profesor Yaic — i pozostaje nam już tylko jak najlepiej przygotować się do wyprawy ratunkowej, kiedy wreszcie przybędzie tu jakiś statek. Ale pamiętajcie! O tym milczącym nadajniku ani słowa Anik! — wzniósł w ostrzegawczym geście dłoń.
— Tak, tak — podchwycił O’Claha. — Dziewczyna dość się już namartwiła…
— Co to jest? — przerwał mu nagle nie swoim głosem Dauba. — Jakieś sygnały?
— Sygnały? Skądże…
Kuningas przez chwilę mierzył zdumionym wzrokiem tablicę sygnalizacyjną komputera, po czym nagle zerwał się z miejsca, podbiegł do wielkiego pulpitu stojącego pod boczną ścianą i gorączkowo zaczął przyciskać różnobarwne klawisze. Na pustym przed chwilą ekranie zapłonęły żółtym ogniem liczby i linie.
— Przejdź na fonię! — krzyknął doktor Olcha. Kuningas wdusił jeszcze jeden guzik. Z głośników pod ekranem popłynęły przerywane sygnały. Pi-pi. Pi-pip-pi-pi. Pi-pip.
— To nie Piotr — rzekł zawiedzionym głosem Rondell. — Z innego sektora.
— Jakiś statek? Niemożliwe — powiedział O,Claha. — Zaalarmowaliśmy przecież dyspozytorów wszystkich placówek.
— Chyba to meteor. Albo jakaś stara, zabłąkana sonda — głos profesora Kuningasa brzmiał już spokojnie. — W każdym razie nie wysyła żadnych sygnałów. Te „pi-pi-pi” to tylko nasze własne wezwanie, odbite od powierzchni wykrytego obiektu. Zaraz… — patrzył z uwagą na ekran. — Już! Mamy jego położenie. Orbita Trytona. Stacjonarna.
— Orbita Trytona? — powtórzył półgębkiem Nik. Zerknął na Daubę, potem na Byssona i wydął pogardliwie wargi, jakby chciał powiedzieć: „Ale wymyśliliście!” Trzeba przyznać, że miał trochę racji. W tak niewielkiej odległości potężne radary i szperacze laserowe bazy musiały od razu odkryć odholowany pojemnik z purchawkami.
— Obiekt, który wszedł na orbitę najbliższego księżyca, jest zbudowany z czystego metalu — Kuningas odczytał na głos rezultat analizy, jakiej na podstawie odbitych sygnałów dokonał komputer. — Trochę to dziwne — dodał. — W tym rejonie nie ma sztucznych satelitów.
— Mniejsza z tym — powiedział szybko Dauba. — Pewnie to naprawdę meteor. Nie zawracałbym sobie nim głowy. Mamy ważniejsze sprawy.
„Chciałbyś! — zawołał w duchu Radek. — Ale nic z tego! Teraz Kuningas wyśle jakiś aparat, żeby zbadał ten ”meteor” i zaraz wyjdzie szydło z worka!”
Buddy Cox podszedł leniwym krokiem do pulpitu i stanął za plecami profesora Yaica.
— Czy jest możliwe, żeby część stacji K-1, jakaś antena, kawałek wspornika lub fragment komputera, przyleciała aż tutaj? — spytał z namysłem. — Gdyby na przykład coś oderwało się w czasie startu, a potem weszło w pole przyciągania któregoś z segmentów?
Uniósł wolno głowę i spojrzał nic nie mówiącym-wzrokiem na Daubę. Ten uciekł z oczyma, natomiast O’Claha podchwycił z zapałem:
— Część komputera?! Powiedzmy, bęben z zapisem wydarzeń, jakie zaszły na komecie, zanim ta nie pozbyła się nas tak uprzejmie? Co?!
— Nie cieszyłbym się na twoim miejscu — zauważył ponuro profesor Fufurya. — Okaże się na przykład, że to ty dałeś rozkaz startu alarmowego. Jeśli ktoś mówi bez przerwy, to w końcu wypowie wszystkie możliwe zdania, hasła i formułki, jakie tylko istnieją. Poza tym pewnie gadasz także przez sen…
— Czaplatykawisielec!!! — wyrecytował O’Claha.
— No, proszę! — ucieszył się grawitonik. Tym razem Radek już nie wytrzymał. Liczy się przecież każda sekunda, a ci tutaj…
— Trzeba to zbadać! — krzyknął tak głośno, że obecni aż podskoczyli. — Zaraz!
— To nie ma sensu, bo… — zaczął nerwowo Dauba. Białowłosy przybysz z Ziemi przerwał mu:
— Proponuję, żebyśmy zapomnieli na razie o kra-somówstwie — posłał wymowne spojrzenie Fufuryi — czaplach — zerknął z kolei na O,Clahę — i nie krzyczeli — utkwił wzrok w nieco poczerwieniałej twarzy Radka. — Chłopiec ma zresztą rację — orzekł. — Tylko przedtem musimy porozumieć się z Centralą.
Pochylił się nad pulpitem, grzecznie, ale stanowczo przeprosiwszy przedtem kierownika bazy. Nałożył na głowę słuchawki i przebiegł palcami po klawiszach.
Przez chwilę w dyspozytorni, wciąż jeszcze pogrążonej w półmroku, panowała idealna cisza.
— Rozumiem — rzekł wreszcie do mikrofonu Cox. — Zmiana instrukcji. Przyjąłem.
…..
— Nie, jeszcze nie.
……
— Dobrze.
— Pilot Alan Bysson.
Nie śpiesząc się, zdjął słuchawki, przygładził dłonią swoje zadziwiająco jasne włosy i odszukał spojrzeniem pilota „Ety”.
— Oni mówią, że odkryty przez nas obiekt nie jest pochodzenia naturalnego. Komputer Centrali też zbadał te odbite sygnały. Mamy teraz stałe połączenie, więc otrzymał je prawie równocześnie z nami. W tej sytuacji nie będziemy wysyłać automatycznej sondy, tylko polecimy sami. Alan, twoja rakieta jest sprawna, prawda?
Bysson odpowiedział ledwie dostrzegalnym ruchem głowy. Oleg Zadra skoczył jak oparzony.
— Znakomity pomysł! — zawołał. — Muszę to sfilmować! A nuż wreszcie odwiedziły nas istoty z obcych światów!