— Ja polecę z tobą! — poderwał się Nik.
— Czy mogę towarzyszyć Byssonowi? — Dauba spojrzał prosząco na profesora Kuningasa.
— Weźcie mnie także! — dołączył do chóru Radek.
— Dosyć! — uciął Kuningas. — My z profesorem Yaicem i Seanem zostajemy tutaj i przygotowujemy wyprawę ratunkową. Bysson, weźmiesz Witolda, Olega i chłopców, jeśli się zgadzasz. Na pokładzie „Ety” ty jesteś gospodarzem.
Pilot nie odpowiedział.
— Milczenie jest oznaką zgody — zawyrokował przytomnie Nik. — Tato, pozwolisz mi zrobić trochę zdjęć?
— Skoro Bysson nie ma nic przeciwko temu, niech chłopcy lecą — rzekł Buddy Cox. — Wyprawa będzie krótka. Jeśli to coś nie odpowie na nasze wezwania, wezmę sondę i przyjrzę się temu z bliska.
Białowłosy coraz mniej się Radkowi podobał. Co to za „oni”, z którymi rozmawiał? I ta jakaś „Centrala”?! Instytut Galaktyczny jest przecież samodzielną placówka. I dlaczego wymienił w rozmowie nazwisko Byssona? Czyżby wiedział, czym naprawdę jest ów rzekomy meteor? Ale w takim razie stanowczo zbyt łatwo zgodził się, aby Zadra i obaj chłopcy także polecieli na rozpoznanie. Prawda, w razie czego on sam zbliży się do milczącego obiektu. I co zrobi? Nic! Radek poweselał nagle. Przecież Oleg Zadra nie pozwoli się zbyć byle kłamstewkiem. A tu, przed ekranami, będą śledzić przebieg lotu Kuningas, Yaic, ojciec… Tak czy owak, musi wyjść na jaw, że ten obiekt to pojemnik wypełniony purchawkami. Wtedy ograniczy się także krąg tych, którzy mogli go umieścić na orbicie Trytona. Przecież nie ma tu żadnego statku oprócz „Ety”…
Buddy Cox szedł pierwszy, za nim pilot, obok niego Dauba. Pochód zamykał Oleg Zadra, który zdążył już przynieść z kabiny swoją kamerę, a teraz popychał lekko to Nika, to Radka, zachęcając ich do pośpiechu.
Wysiedli z windy i skierowali się wprost ku drzwiom prowadzącym na pole startowe. Kiedy cała grupka — już w białych próżniowych ubiorach — przekraczała próg pancernej przegrody, Cox cofnął się nagle.
— Zaczekajcie — mruknął. — Zapomnieliśmy o czymś.
Wrócił do przedsionka i przyniósł liny asekuracyjne, dokładnie takie same, z jakich korzystali pasażerowie rozczłonkowanej stacji K-1. Rozdał je wszystkim, oprócz Byssona, który jako pilot i tak nie mógł opuścić rakiety, po czym ziewnął, przeciągnął się leniwie i burknął:
— Wsiadajmy.
Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy na ekranie nad fotelem pilota ukazał się wyraźny obraz rzekomego meteora.
— Sonda! — zawołał ze zdumieniem Oleg Zadra. — Zwykła sonda! A mówiliście, że w tej okolicy nie ma żadnych aparatów satelitarnych? — zwrócił się do Dauby.
— Bo nie ma — odpowiedział zamiast fotonika Buddy Cox. — W każdym razie naszych.
— Stopuję — rzekł głucho Alan Bysson. „Eta” zatoczyła miękki łuk i zatrzymała się w pewnej odległości od zagadkowego obiektu.
— Naprawdę nie wiecie? — Oleg Zadra spoglądał to na pilota, to na Daubę. — Nie mieliście żadnego meldunku o zaginięciu zwiadowcy wystrzelonego z jakiejś stacji czy rakiety?
— Nie — rzekł krótko pilot.
„Pewnie, że nie! — triumfował w duchu Radek. — Meldunek dopiero będzie… Ale nie o zaginięciu zwiadowcy!”
— Ciekawe — mruknął pod nosem Cox. — Sonda wygląda na nie uszkodzoną, a mimo to milczy. Baterie zasilające automatyczny nadajnik namiarowy mają zwykle zapas energii na dziesiątki lat. Czyżby to było takie stare? No, czas na mnie.
Włożył próżniowy kask i bez pośpiechu ruszył w stronę drzwi prowadzących do śluzy. Oleg Zadra natychmiast poszedł w jego ślady.
— A ja? — zawołał Nik. — Przecież obiecałeś? Miałem robić zdjęcia!
— To ty mówiłeś o zdjęciach. Ja niczego nie obiecywałem — odparował astrograf.
Spojrzał jednak pytająco na Daubę, a potem na Byssona. Żaden z nich nic nie powiedział. Ojciec Nika czekał chwilę cierpliwie, po czym z nagłym błyskiem w oczach wyprostował się.
— Dobrze — rzekł twardo. — Chodź z nami. A ty? — zwrócił się do Radka.
— Oczywiście… — wydukał chłopiec zaskoczony propozycją.
Wolałby co prawda nie zostawiać „Ety” na łasce Byssona i Dauby, ale perspektywa obejrzenia z bliska sondy z purchawkami była zbyt nęcąca. Poza tym zrozumiał, że Zadra chce dać nauczkę obu wspólnikom. Widać nie lubił, żeby mu nie odpowiadano. „Ma charakterek” — pomyślał z mimowolnym uznaniem Radek mocując się z opasłym hełmem.
Nad drzwiami śluzy zapaliło się zielone światło i cała czwórka weszła do komory ładunkowej. Zaraz potem szeroki właz rozchylił się, wpuszczając do wnętrza gwiazdy.
— Nie będziesz potrzebny — tłumaczył Cox automatowi, który chciał koniecznie usiąść obok niego w kabinie małej talerzowatej sondy.
— Je-stem-auto-ma-tem-uni-wer-sal-nym-nu-mer…
— Wiem, wiem. Jesteś najbardziej uniwersalnym ze wszystkich automatów. Ale dzisiaj musisz zostać. Krępowałbyś mi swobodę ruchów.
— Lu-dzie-nie-la-ta-ją-w-kos-mos-bez-opie-ki-ro-bo-tów.
— Tym razem polecą — rzekł kategorycznie Buddy Cox.
— Pro-szę-u-przej-roie.
Radkowi wydało się, że w głosie automatu zabrzmiała uraza.
— Będziemy bardzo krótko poza statkiem — powiedział pojednawczym tonem. — Nie gniewaj się.
— Nie-mo-gę-się-gnie-wać — padło w odpowiedzi.
Obaj chłopcy ulokowali się W kabinie drugiej sondy.
— Może zamkniecie osłonę? — Oleg Zadra, stojąc już w trzecim aparacie, zawahał się. — Byłoby bezpieczniej.
— A ty? — spytał Nik.
— Ja muszę wszystko widzieć —odrzekł ojciec. — Będę filmował.
— To my także polecimy z odkrytą kabiną — poprosił Radek, opierając dłonie na krawędzi odchylonej przeźroczystej kopułki, którą pasażerowie mogli odgrodzić się od próżni. — Będziemy cały czas blisko pana, tak żeby Nik mógł chociaż na chwilę wziąć kamerę i…
— Start! — przerwał mu te dyplomatyczne zabiegi białowłosy.
Jego sonda uniosła się lekko z podłogi, po czym nabierając prędkości, wypłynęła przez otwarty właz. Zaraz za nią podążyły maszyny Olega Zadry i chłopców. Opuszczając już statek, Radek ostatnim spojrzeniem omiótł obszerną ładownię. Zauważył, że łazik, który był taki zakurzony, kiedy „Eta” przyjmowała rozbitków z K-1, lśni obecnie jak nowy. „Zatroszczyli się i o to” — pomyślał ze złością. Wszystko się zgadzało. Te światełka, które tak bardzo mu się nie spodobały, kiedy ujrzał je z kabiny ślimaczka, należały na pewno do pojazdu przestępcy.
Ale po chwili zapomniał o wszystkich łazikach, purchawkach oraz milczących sondach.
Znowu był oko w oko z przestrzenią wszechświata. Świetliste spirale dalekich Galaktyk, pojedyncze, obce słońca, bliskie i niegościnne planety o zimnych, przydymionych barwach — to był przecież świat, któremu chciał poświęcić życie. A raczej nie. On chciał w nim spędzić życie. Poświęcić życie można bowiem tylko komuś, nigdy czemuś, choćby to coś było wielkie jak kosmos.
Oczywiście, Radek nie snuł teraz takich górnolotnych myśli. Zawieszony wśród gwiazd czuł tylko całym sobą obecność niezmierzonej przestrzeni, a równocześnie na swój sposób posyłał jej wyzwanie. Zresztą wyzwanie stanowił już sam fakt, że był tutaj. Ojciec mówił zwykle, że skoro istnieje coś takiego jak wszechświat, człowiek musi to poznać i ujarzmić. No, może nie dosłownie: ujarzmić, ale sprawić, żeby ludziom było w nim bezpiecznie i dobrze.
Z zamyślenia wyrwał chłopca głos Byssona.
— Uwaga. Macie bezpośrednią łączność z bazą.