Trzy zwiadowcze aparaty — w tym jeden pusty, bo Oleg Zadra wracał z synem — zajęły na powrót swoje miejsca w ładowni statku. Ekipa, po której Radek spodziewał się zdekonspirowania Dauby i Byssona, wróciła — z niczym.
Baza była oświetlona, jakby jej mieszkańcy przypomnieli sobie o Święcie Starej Ziemi. Szeroko otwarta kopuła lądowiska zapraszała dziesiątkami mrugających wesoło lampek. Przy tych kolorowych ognikach niebo stawało się jeszcze czarniejsze, a gwiazdy jakby przygasły. Ale to nie świętu mieli do zawdzięczenia pasażerowie „Ety” tę powitalną iluminację. Po prostu baza zawsze w ten sposób przyjmowała przybyszów z prze-strzeni.
W śluzie panowało milczenie. Oleg Zadra z zatroskaną miną oglądał swoją kamerę, Nik był sztywny i tylko ukradkiem zezował z niechęcią na Radka, Bysson i Dauba najwyraźniej unikali nawzajem swojego wzroku, Buddy Cox poruszał się jak na zwolnionym filmie i sprawiał wrażenie człowieka, który właśnie przegrywa walkę z ogarniającą go sennością.
Radek cały czas intensywnie pracował głową. Ale im dłużej myślał, tym głębszy ogarniał go niepokój. Teraz w bazie wszyscy będą długo i mądrze dociekać, co takiego mogło być w tej zabłąkanej sondzie, że pękła niczym kosmiczna petarda. Ojciec zasiądzie wraz z innymi przed komputerem i nie pozwoli się od niego oderwać. Rozmowa z nim znowu się odwlecze, nie wiadomo, na jak długo. W dodatku grono przeciwników ciągle się powiększa. Dauba, Bysson, może Fufurya, może Cox… Czy w dniu wypełnionym gorączkową pracą uda mu się choć na chwilę zbliżyć do ojca, tak aby nie było przy tym nikogo z tej czwórki? Bardzo wątpliwe. A jeśli tylko spróbuje zdekonspirować wspólników w ich obecności, to zanim ktokolwiek mu uwierzy i zareaguje na jego rewelacje, uciekną, zabierając „Etę”. Nie należy też zapominać o Niku…
W tym momencie pochwycił jedno z kosych spojrzeń rudego i nagle zaświtał mu pomysł, który w pierwszej chwili skwitował wzruszeniem ramion i odrzucił jako zupełnie niedorzeczny. Cóż za idiotyzm — myśleć o zjednaniu sobie tego opętanego kolekcjonera, który tak łatwo wszedł w spółkę z przestępcami!
Prychnął, wyprostował się i odwrócił plecami do Nika, jakby to on był winien, że ludziom, znajdującym się blisko niego, przychodzą do głowy głupie pomysły. Jednak chwilę później złapał się na tym, że znowu zezuje w stronę sztywnej, szczupłej sylwetki syna słynnego podróżnika. Mimo wszystko byłoby dobrze mieć bodaj jednego, jeśli już nie sprzymierzeńca, to przynajmniej świadka, który mógłby potwierdzić zarzuty przeciw Daubie i Byssonowi. Ostatecznie rudy nie był z nimi w zmowie, zanim ich nie podsłuchał i nie zorientował się, że może dostać purchawki. Ma hysia na punkcie swojej kolekcji, ale… Kto wie, co zrobi, kiedy zrozumie, że chodzi o dokonanie wyboru między eksponatami a życiem Piotra Jardin; Gdyby jednak spróbować przemówić mu do rozsądku?
Drzwi śluzy od dobrej chwili były otwarte i wszyscy oprócz Nika zdążyli już wyjść na korytarz.
Radek zdecydował się. Dogonił rudego i przytrzymał go za ramię.
— Poczekaj!
Nik obejrzał się, zmarszczył wyniośle brwi.
— Czy byłbyś uprzejmy zabrać tę rękę —wycedził przez zęby.
— Poczekaj — powtórzył Radek, uwalniając ramię rudego. — Chcę ci coś powiedzieć. Ale niech tamci wyjdą.
Nik spojrzał ku drzwiom, po czym zauważył nie bez racji:
— Już wyszli.
Radek zaczerpnął tchu.
— No i co? Nie ma purchawek — zaczął niezbyt może dyplomatycznie, ale za to od razu przechodząc do sedna sprawy. — Miałeś dostać dwie z tych, które były w sondzie, na orbicie Trytona. Co teraz zrobisz?
Rudy zrobił się jeszcze sztywniejszy, odstąpił o krok i wysyczał:
— Skąd wiesz?… Cóż to za bzdury?! — zreflektował się.
— Słyszałem, jak rozmawialiście w nocy. Schowałem się w niszy ze skafandrami. Miałem przy sobie magnetofon — skłamał chytrze Radek.
Nik chwilę milczał, a potem mruknął:
— Domyślałem się tego. To ty ugryzłeś profesora Fufuryę? — w jego głosie pojawiło się zainteresowanie.
Radek poczuł, że przewaga — uzyskana podstępną wzmianką o magnetofonie — zaczyna topnieć. Wolałby jednak, żeby człowiek-wąż nadal gubił się w domysłach, kto zostawił na jego dłoni ślady swoich zębów.
— Mniejsza z tym — powiedział prędko. — Ja chciałbym tylko o coś cię poprosić. — Poprosić? — głos rudego trochę złagodniał.
— Tak. Ty chciałeś mieć purchawki i dlatego obiecałeś Daubie i Byssonowi, że ich nie zdradzisz. Ale teraz oni nie mogą już spełnić swojego przyrzeczenia. Więc nie masz żadnego powodu, żeby dalej z nimi trzymać. Prawda?
Nik zastanowił się. Po chwili potrząsnął jednak przecząco głową.
— Ja się z nimi umówiłem — powiedział chrypią-cym głosem. — Oni wiedzą, że ja wiem, co zrobili — ciągnął niezbyt kwiecistym stylem, ale logicznie. — W razie czego powiedzą o tym ojcu i wszystkim. Ja… nie chcę. Ja… muszę iść.
Zrobił krok w stronę drzwi, ale zawahał się i stanął.
— Przecież ty nic złego nie zrobiłeś! — rzucił z rozpaczą Radek. — A oni…
— Oni mi nie dadzą lodowych kamieni, bo nie mogą. To nie ich wina, że nie dotrzymają umowy. Gdybym ich zdradził…
Radek poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg.
— A pomyślałeś o Anik? To znaczy, chciałem powiedzieć: o Piotrze Jardin?!
Nik cofnął się o krok i zmierzył go zdumionym wzrokiem.
— A cóż oni mają wspólnego z…
— Przecież tam byli! Nie rozumiesz?! Byli tam, kiedy stacja rozleciała się na kawałki, a ojciec Anik został sam! Bysson tak się śpieszył z powrotem, że powiedział komputerowi swojego statku: ”start alarmowy”. Te słowa prawdopodobnie odebrał komputer stacji i zrozumiał jako hasło do wyrzucenia całej budowli w przestrzeń! Ale teraz nie chodzi już o przyczyny katastrofy! — Zaczerpnął tchu i mówił pospiesznie dalej: — Pomyśl, jak szybko wtedy Bysson wrócił do bazy! A lot na orbitę Trytona i z powrotem zajął mu zaledwie kilka minut! „Eta” wcale nie jest rakietą średniego, tylko dalekiego zasięgu! A to znaczy, że mogłaby i teraz polecieć na kometę, żeby uratować pana Jardin. Naprawdę nie przyszło ci to do głowy?!
Nik zrobił jeszcze jeden krok do tyłu. Jego oczy zwęziły się w szparki, a następnie nagle rozszerzyły.
— Mogłaby polecieć… Poczekaj… — wykrztusił. Radek postanowił kuć żelazo, póki gorące.
— Gdyby Kuningas i Yaic teraz, od razu, wyprawili statek na K-1, z pewnością kazaliby przywieźć także purchawki — kusił.
Ale rudy nie słuchał. Stał bez ruchu, z zaciśniętymi powiekami i rękami uniesionymi nad głową. Widać w takiej pozycji myślało mu się lepiej. A wszystko wskazywało na to, że pod jego czaszką dzieją się wielkie rzeczy.
— Wiesz, to dziwne — powiedział wreszcie nie swoim głosem, otwierając oczy. — Rzeczywiście, nie przyszło mi na myśl, że „Eta”… Ale w takim razie dlaczego oni tam nie lecą?!
— Bysson nie może przecież zdradzić, że ma statek dalekiego zasięgu. No, to co? — nalegał. Rudy był chwilowo bez reszty zajęty własną osobą.
— Poczekaj — zamruczał niezbyt przytomnie. — Chciałbym wiedzieć, jak to się mogło stać, że nie skojarzyłem sobie przywiezionych stamtąd lodowych kamieni z rakietą Byssona. Człowiek musi zrozumieć, dlaczego popełnił błąd.
— Tak, tak — przerwał mu nieco zniecierpliwiony Radek. — Więc co? Pomożesz mi… to znaczy, czy zajmiemy się tą sprawą?