Wspaniały książę zstąpił z latającego dywanu i stanął przed skalną ścianą. Wyprostował się, ujął pod boki, po czym zawołał:
— Sezamie, otwórz się!
Ogromne głazy umknęły, odsłaniając czarny otwór jaskini. Zaledwie jednak śmiałek przekroczył jej skalne progi, wnętrze groty zajaśniało, jakby ktoś zapalił w nim najzwyklejsze lampy. Zamiast zbójeckich skarbów ukazała się mała śmieszna postać w spiczastej czapeczce; podskakując i tańcząc — gestami zapraszała przybysza, aby szedł dalej. Zaprowadziła go do małej salki, gdzie na podwyższeniu znajdowała się scena zasłonięta na razie wzorzystą kotarą. Nagle na tej kotarze ukazał się świetlny napis: Fenomen kosmosu, a równocześnie mały gospodarz jaskini zawołał:
— Zapraszamy na otwarcie wystawy „Fenomen kosmosu”. Jednorazowe widowisko! Niezwykła atrakcja!
— Nie! Nie! Nie! — rozległ się w odpowiedzi dziki wrzask dzielnego księcia.
Baś — tym razem już we własnej, zdradzającej niezwykłe wzburzenie osobie — podbiegł do ściany i usunął z niej „jednorazowe widowisko”, zanim zdążyło się ono rozpocząć.
— Co to było? — spytał zdumiony profesor Kuningas.
— Znowu ci ktoś przeszkadza! — lamentował Rondell.
— On! On! — wydyszał Baś, wskazując oskarżyciel-skim gestem Radka. — To świństwo!
Doktor Olcha zaśmiał się cicho, ale i on pogroził pal-cem starszemu synowi.
— Nieładnie — rzekł z wyrzutem. — Miałem nadzieję, że obaj zapomnieliście już o tym żałosnym incydencie.
— O co właściwie chodzi? — spytał poważnie Stanko Yaic. — Nic nie rozumiem.
— Ani ja! Ani ja! — zgodził się profesor Fufurya. Astrofizyk musnął przelotnym spojrzeniem obu swoich synów, po czym westchnął i zastanowił się przez chwilę.
— Darujemy sobie szczegóły — zaczął wreszcie — tym bardziej, że rzecz wydarzyła się w zamierzchłych czasach, bo aż cztery lata temu. Krótko mówiąc, pewnego dnia Radek zaprosił nas na uroczyste otwarcie przygotowanej przez siebie wystawy pod tytułem „Fenomen kosmosu”. Urządził ją w ogrodzie, obok naszego domu na Ganimedzie. Osłonił ze wszystkich stron małą altankę, a w niej umieścił trójwymiarową fotografię pewnego bardzo małego człowieka. Eksponat składał się niemal wyłącznie z brzucha i ogromnej paszczy, siedział na… — przypominam, że to było bardzo dawno — siedział na nocniczku w kształcie rakiety, a w rączkach trzymał ogromny kawał arbuza podobny do księżyca na nowiu. Księżyc był już do połowy zjedzony i wtedy…
— Nie mów! Nie mów! — zaprotestował piskliwie Baś.
O’Claha i Fufurya zgodnie wybuchnęli gromkim, śmiechem, natomiast Black Rondell zawołał:
— Nieładnie! Nieładnie!
Do Radka nie dotarł jednak ani ten śmiech, ani pełen współczucia okrzyk poczciwego chemika. Ni stąd, ni zowąd owładnęły nim wspomnienia. Stanęły mu przed oczyma drzewa i kwiaty w ogródku przy domu, altan-ka, uśmiechnięta twarz mamy, tato, który pocieszał wtedy ryczącego Basia… Pogrążony w myślach zrobił bezwiednie kilka kroków i zatrzymał się tuż za jednym z foteli. Czysty przypadek — bo cóż by innego? — sprawił, że był to fotel zajęty przez Anik. Kasztanowe warkocze poleciały nagle w bok i chłopiec ujrzał wpatrzone w siebie śliczne, uśmiechnięte teraz, niebieskie oczy.
Od momentu gdy sonda przekazała do bazy zdjęcia z K-1, na których widać było nie uszkodzony posterunek obserwacyjny, córka Piotra Jardin otrząsnęła się z przygnębienia, a nawet odzyskała apetyt, czego dowody złożyła w czasie śniadania. A odkąd zobaczyła siebie w roli królewny z bajki, jej wzrok, kiedy spoglądała na Radka, nabierał nowego, wielce interesującego wyrazu.
Chłopiec, nie wiadomo dlaczego, zakrztusił się, zachwiał, zamachał rękami, jakby pozazdrościł profesorowi Fufuryi jego pływackich rekordów, po czym drobnymi kroczkami zatoczył małe kółeczko i z namaszczeniem utkwił wzrok w ścianie.
O’Claha najwidoczniej uradowany faktem, że Anik choć trochę zapomniała o swoim zmartwieniu, zatarł dłonie i zwrócił się do niej.
— A może ty pokazałabyś nam teraz jakieś swoje. bajki? — zaproponował.
Odpowiedziało mu milczenie. Córka Piotra Jardin. zapomniała widać nie tylko o swoim zmartwieniu. Przyglądała się jak urzeczona tajemniczym manewrom Radka. Ta czynność pochłonęła ją do tego stopnia, że nie zwróciła uwagi na przyjacielską ofertę O,Clahy. Dopiero kiedy matematyk zdziwiony i nieco zniecierpliwiony powtórzył swoją propozycję głosem, od którego zadrżały zielone ściany, rozejrzała się szybko i krzyknęła cicho: — Och!
— Tak… byhm, byhm, byhm — rozkaszlał się raptem Black Rondell.
— No, no — zamruczał z mimowolnym uznaniem doktor Olcha, po czym szybko zasłonił sobie usta dłonią. Nie przestał jednak zerkać wesoło na Radka.
— Nic nie rozumiem — wyznał ponownie profesor Yaic.
Olaf Kuningas przytaknął poważnym skinieniem głowy, a człowiek-wąż postawił kropkę nad „i” swoim:
— Ani ja! Ani ja!
Chwilę trwało milczenie. Pierwszy ocknął się profesor O’Claha i pośpieszył rozproszyć atmosferę zakłopotania, którego sam był mimowolnym sprawcą.
— Nic nie rozumiecie, bo jesteście starzy i potraficie marzyć tylko o gwiazdach — wystąpił z oskarżeniem pod adresem swoich uczonych kolegów. — A tymczasem ważniejsze jest to, co dzieje się pod gwiazdami. Czemu nic nie mówisz?! — natarł niespodziewanie na milczącego przez cały czas Daubę.
Fotonik wzdrygnął się i wymamrotał:
— Nie, dziękuję. Nie jestem głodny. O.Claha załamał ręce.
— Ten także buja myślami w najdalszych ostępach Galaktyki! Niby taki młody — skrzywił,się z niesmakiem. — Może ty coś sobie teraz wyobrazisz? — zaatakował z kolei Coxa. — Czy nikogo, oprócz jednego dziecka, nie stać tutaj na porządną bajkę?
Białowłosy uśmiechnął się przelotnie, wstał, westchnął, podszedł rozkołysanym krokiem do ściany i od niechcenia stuknął w nią wierzchem dłoni.
Oczom widzów ukazała się Ziemia. Była noc. Domy i drzewa rysowały się czarno-srebrnymi konturami na tle granatowego, gwiaździstego nieba.
— Tak pięknie pachną azalie — powiedziała młoda kobieta w lekkiej białej sukience.
— Ja właściwie nie lubię azalii — odrzekł głosem Coxa towarzyszący kobiecie mężczyzna. — Mają taki ciężki, słodki zapach.
Siedzieli oboje na ławeczce pod drzewem.
— Nie znasz się na tym… O, popatrz, spadła gwiazda — kobieta uniosła głowę.
— To meteoryt — poprawił mężczyzna.
— Jesteś nudny! — zaśmiała się cicho jego towarzyszka. — Właśnie, że gwiazda… Co to takiego? — zmieniła nagle ton.
Nad horyzontem rozgorzała łuna. Jej blask rósł z sekundy na sekundę. Słychać było huk pożaru.. Na głowy siedzących zaczęły spadać płonące iskry. Kobieta krzyknęła. Mężczyzna zerwał się, zdarł z siebie koszulę i pobiegł z nią do pobliskiej sadzawki. Wtedy z nieba spłynął inny mężczyzna, w dziwnym srebrzystym ubraniu.