Выбрать главу

— Nie bójcie się — powiedział. — To tylko pewna ekspedycja przywiozła z kosmosu jakieś nie zbadane przedmioty, a one w naszej atmosferze zaczęły pękać i płonąć. Sytuacja jest już opanowana.

Człowiek, który przyleciał jak ptak, zbliżył się do ła-weczki i wtedy wszyscy odkryli, że jest bardzo podobny do Basia. Może nie aż tak, jak rycerz na szklanej górze, rybak w koronie czy książę przed zaklętą grotą, ale pomyłka była wykluczona.

— To ja! — Baś natychmiast zapomniał o nieszczęsnej wystawie. — Widzicie?! Ale… co tam robię? — spojrzał z zaciekawieniem na Coxa. — Nie znam tej bajki.

Białowłosy wrócił do ściany, zmazał z niej ruchome malowidło, po czym powiedział:

— Występowałeś we wszystkich poprzednich opowieściach, więc dlaczego miałoby cię zabraknąć w mojej? A ten człowiek był także rycerzem, choć nie nosił zbroi ani miecza. Chronił Ziemię przed groźnymi smokami. Choćby te smoki były mniejsze od znanych nam mikrobów. Rozumiesz?

— Tak… Nie — zdecydował się Baś.

Radek mimo woli zerknął na Coxa. Te słowa o ekspedycji, która przywiozła jakieś pękające świństwo, dziwnie zgadzały się z historią purchawek. Więc jednak wiedział?

— Równie dobrze — odezwał się Oleg Zadra — mógłby mieć twarz któregokolwiek z nas. Myślę o tym rycerzu — wyjaśnił. — Na przykład twoją — uśmiechnął się znacząco do białowłosego.

Ten uniósł brwi i wzruszył ramionami.

— Dlaczego właśnie moją? Wszyscy troszczymy się o Ziemię. O to, żeby jedynym kłopotem zakochanych była na przykład różnica poglądów co do zapachu azalii.

— Wszyscy! — podchwycił Fufurya. — Ale niektórzy troszczą się o nią tak bardzo, że kiedy sędziwi uczeni chcą wypróbować zieloną metodę, to tamci każą im się z nią wynosić na koniec świata! A potem przylatują jakby nigdy nic i sami zaczynają się bawić. Ha! — zakończył mocnym akcentem.

W tym momencie Radek poczuł się nieco zbity z tropu. To niby ten Cox aż tak bardzo troszczy się o bezpieczeństwo Ziemi? Hm… Ale dlaczego akurat Fufurya musiał zwrócić na to uwagę innych? Hm…

— Buddy, nie przejmuj się tym, co mówi Mig — profesor Kuningas obdarzył obu łagodnym spojrzeniem swoich piwnych oczu. — To tylko słowa…

Chłopiec wzdrygnął się odruchowo. Znowu ktoś kogoś stara się uspokoić tym: „tylko słowa”.

Białowłosy zaśmiał się wesoło.

— Nigdy nie można być dość ostrożnym, jeśli chodzi o coś takiego, jak zielona metoda oddana do dyspozycji uczonym, którzy postanawiają zapomnieć o prawach logiki! Niby to tylko obrazki i słowa, ale przecież wiemy z historii, ile zamieszania potrafią narobić słowa wypowiedziane bez zastanowienia, nie w porę lub po to, żeby komuś zrobić przykrość. Słowami porozumiewamy się ze sobą i słowami wydajemy rozkazy automatom. A te, dzięki rozwojowi informatyki i techniki, potrafią już zbyt wiele, żebyśmy mogli pleść w ich obecności, co nam ślina na język przyniesie. Zbudowaliście tutaj maszynę — spojrzał przekornie na Kuningasa — która reaguje na myśli w ten sposób, że pokazuje je na specjalnie skonstruowanych ścianach. A kto zaręczy, że czegoś podobnego w jakimś zakątku wszechświata nie zbudował także ktoś inny? Albo czy na myśli i słowa nie reaguje w jakiś nie znany nam jeszcze sposób sama natura, która jest przecież pod wieloma względami doskonalsza od wszelkich maszyn. Ale dajmy spokój naturze, zostańmy przy obcych cywilizacjach, których istnienie jest w końcu wysoce prawdopodobne. Profesor Fufurya wyobraża sobie na przykład potwora albo wojnę różnych gwiezdnych istot, a ktoś z sześćset czterdziestej drugiej Galaktyki wyświetla jego wizje na własnej „zielonej” ścianie udoskonalonej w taki sposób, że odbiera sygnały płynące z bardzo daleka. Co pomyśli ten ktoś o autorze tych wyobrażeń? O nas wszystkich? A jeśli dojdzie do wniosku, że z taką krwiożerczą rasą należałoby właściwie zrobić porządek? Wtedy ponure bajczyska naszego uczonego grawitonika staną się nagle rzeczywistością. Więc już lepiej, żeby takie myśli i obrazki biegły w wszechświat przynajmniej z bazy na granicach Układu Słonecznego, a nie bezpośrednio z Ziemi czy z innych zamieszkanych miejsc. Przecież i nasze myśli, i nasze słowa trwają, wędrują przez przestrzeń i czas. My sami potrafimy przechwytywać „mowę” najdalszych ciał niebieskich. Co o tym myślicie?

— Ja myślę, że jeśli nawet ktoś na tej sześćset ileś tam Galaktyce zaczął słuchać twojego wykładu, to już w połowie zatkał sobie uszy — odpowiedział grobowym głosem Fufurya.

A O’Claha przewrócił ze zgrozą oczami i zawołał:

— Racja! Racja! I to o mnie mają czelność mówić, że jestem gadułą! Tymczasem nieprawda! Lubię i kwiaty, i światło księżyca — westchnął komicznie, przyciskając dłoń do serca. — Mnie na przykład najbardziej trafiła do przekonania ta scena w parku, na ławeczce. Prawda, Radek?

— Co? — zareagował niezbyt przytomnie zagadnięty. — W parku? Ja? Nie wiem! Dlaczego ja?!

— Dlaczego ty? — zdziwił się niewinnie uczony. — A co, nie chciałbyś? Myślałem, że… Zresztą nic, nic. Tak sobie tylko powiedziałem.

— O, właśnie — podchwycił Cox. — Znowu tylko zwykłe słowa, a ile w nich głębokiej i skomplikowanej treści. Co, Anik?

Śpiąca królewna, vel córka Piotra Jardin, zrobiła ruch, jakby chciał się przed czymś zasłonić. W przeciwieństwie do Radka nie straciła jednak przytomności umysłu.

— A dajcie nam wreszcie święty spokój! — fuknęła gniewnie. — Opowiadajcie lepiej o rycerzach albo niech Baś otworzy nową wystawę…

— Nie! — zabrzmiał stanowczy protest, który nie znalazł jednak zrozumienia.

— …nową wystawę lub oddajcie głos Nikowi. Niech pokaże nam tę kolekcję, z której jest taki dumny. Potrafisz chyba przypomnieć sobie swoje zbiory i przedstawić je tutaj — zwróciła się do rudego. — Zresztą, róbcie, co chcecie — potrząsnęła rezolutnie główką — ale mnie zostawcie rolę widza. Bardzo proszę!

— Świetnie, świetnie! — O’Claha aż zaklaskał w dłonie. — Niech sobie nikt nie myśli, że w gwiazdy polecą potulne, ciche kobieciątka, które nie potrafią się odgryźć, kiedy ktoś im dokuczy.

— Tylko nie gryźć! Tylko nie gryźć! — zaznaczył posępnie Fufurya.

— A wiecie, że to dobry projekt — rzekł z zastanowieniem białowłosy. — Nik, pokaż nam swoją kolekcję. Tyle o niej słyszałem.

Słynny zbieracz zrobił skromną minę.

— Wątpię, czy to kogoś zainteresuje — rzekł tonem poety, który ma wielką ochotę przeczytać komuś swój nowy wiersz, ale chce, żeby go o to długo i usilnie proszono.

Kiedy jednak jego ojciec uniósł znacząco brwi, a Black Rondell mruknął uprzejmie: — Zainteresuje, zainteresuje… — przestał się zgrywać i uderzył palcem w ścianę. Jak tylko ukazały się na niej pierwsze obrazy, zaczął objaśniać:

— To jest fragment lusterka z baterii słonecznej drugiego sztucznego satelity Merkurego… Moje zbiory są ułożone systematycznie, poczynając od Słońca aż do planet granicznych i sond pozaukładowych — wtrącił. — Mam także kilka kawałków skały z pasma Tomasza Manna na Merkurym — pokazał zebranym kolorowe kamyki spoczywające na wysmukłych podstawkach podobnych do wysokich kieliszków.

Otoczenie eksponatów pozostawało na ogół niewidoczne, chwilami tylko ukazywał się rąbek okna, kawałek jakiegoś mebla, fragment obrazu wiszącego na ścianie. Był to z pewnością pokój Nika, jasny i przestronny, w którym jednak wszystko podporządkowano głównemu przeznaczeniu, to znaczy: pieczołowitemu przechowywaniu drogocennych pamiątek.