— Totepurchawkimalująiśpiewająmniesiętoniepodo-ba!!!
— A mnie się podoba — odpowiedział cicho Piotr Jardin, chłonąc wzrokiem tańczące w takt kosmicznej muzyki kolorowe zjawy. — Nareszcie coś naprawdę nowego.
To „nowe” mogło się jednak okazać groźne. Nie ulegało wątpliwości, że wbrew poprzednim orzeczeniom „lodowe kamienie”, jak je nazywali uczeni, lub — jeśli ktoś woli — „purchawki” różnią się w sposób bardzo istotny od otaczających je martwych lodów komety. Co zrobią za godzinę, za dzień, dwa, kiedy K-1 znajdzie się jeszcze bliżej Słońca, kiedy temperatura jej powierzchni wzrośnie jeszcze o kilka kresek?
Na to pytanie nikt nie umiał odpowiedzieć. Nie sposób było jednak wykluczyć, że kamyczki, które potrafią grać i malować, mogą się popisać także innymi sztuczkami. Czy nie zaczną na przykład wysyłać zabójczego promieniowania? Czy nie spowodują eksplozji, po której z K-1 zostaną tylko — krążące w wiecznej nocy wszechświata — mikroskopijne strzępki?
— Może jednak zawrócić dzieci? — powiedział z wahaniem profesor Yaic.
— Dzieci są na pokładzie statków, które wiozą nam sprzęt. Bez tego sprzętu nie zdążylibyśmy już. przeprowadzić niezbędnych, dodatkowych badań. I dlaczego zaraz przewidywać najgorsze — odparł ojciec Radka i Basia. — W razie czego na pewno zdążymy opuścić kometę.
Przez chwilę w dyspozytorni rozbrzmiewała tylko tajemnicza muzyka.
— Wiem, co zrobimy — powiedział nagle Piotr Jardin. — Musimy mieć na oku te muzykalne bryłki, i to do ostatniej chwili. Zbudujemy obok nich posterunek obserwacyjny. Kto wie, może nie my jedni wybraliśmy akurat tę kometkę, żeby z niej prowadzić badania…
Nikt nie odpowiedział. Przypuszczenie, że lodowe kamyki mogą być jakimiś żywymi lub martwymi instrumentami pozostawionymi tutaj przez inną cywilizację kosmiczną, brzmiało wprawdzie zupełnie fantastycznie, ale ostatecznie to, co te purchawki robiły w tej chwili, także zakrawało na obłęd, a jednak działo się naprawdę. Poza tym… w kosmosie trzeba być przygotowanym na wszystko. A żadnych lodowych kamieni nie mogło być na K-1, kiedy ta tysiąc lat temu opuszczała Układ Słoneczny. Stanowiła przecież wtedy tylko rozżarzoną chmurę, pozbawioną stałej skorupy, a więc nic, absolutnie nic, poza pierwotnym materiałem, z którego kiedyś powstała, nie mogło na niej przetrwać.
— Mamy jeszcze trochę czasu — bąknął po chwili Jardin. — Zobaczymy. Może nic się nie stanie. A może akurat teraz, pod sam koniec naszych prac, odkryjemy WIELKĄ TAJEMNICĘ? Posłuchajcie mnie. Zbudujemy mały, jednoosobowy posterunek obserwacyjny niedaleko tej purchawkowej piramidki…
— Wiem nawet, kto będzie obserwatorem — przerwał ponuro profesor Yaic, patrząc spod swoich krzaczastych brwi na mówiącego.
Piotr Jardin uśmiechnął się. Jego zęby błysnęły olśniewającą bielą w śniadej, aż zaskakująco młodej twarzy.
— Oczywiście, że ja — przytaknął, prostując się, co zajęło mu trochę czasu, ponieważ mierzył dobre dwa metry wzrostu. — Po pierwsze, pomysł jest mój, a po drugie, jako egzobiolog mam największe kwalifikacje.
— Tamprzydałbysięraczejgrajekimalarz! — wtrącił po swojemu O’Claha.
Po krótkiej, choć burzliwej naradzie postanowiono jednak przyjąć projekt Piotra Jardin. Właśnie dzisiaj, wcześnie rano, ekipa robocza wyposażona w komplet automatów wyruszyła do pracy. Wraz z naukowcami na budowę podstacji obserwacyjnej udał się także Oleg Zadra. Nik, jak było do przewidzenia, koniecznie chciał lecieć z ojcem.
— Tym razem nie — rzekł krótko słynny astrograf.
— Przecież zawsze jesteśmy tam, gdzie dzieje się coś ciekawego — argumentował Nik. — Ja także chcę kiedyś pisać o kosmosie, robić reportaże i filmy, a poza tym… — zawahał się przez moment — poza tym wiesz przecież, że zbieram różne pamiątki. Taki lodowy kamyk byłby dla mnie… No, tato!
— Nie.
— I tak żaden z tych kamyczków nie mógłby wzbogacić twojej kolekcji — tłumaczył łagodnie Yaic. — Nie znamy jeszcze przecież ich właściwości. Nie wiadomo nawet, czy dowiózłbyś go na Ziemię, a gdyby ci się to udało — czy taka jedna mała bryłka nie zagroziłaby całej ludzkości. Jako zbieracz powinieneś już wiedzieć, że każdy drobiazg pochodzący z kosmosu musi być poddany niezwykle dokładnym badaniom, zanim otrzyma przepustkę do planetarnych laboratoriów czy muzeów. Może na przykład zawierać nie znane naszej nauce bakterie, które zaatakują ludzi.
Kolekcjoner i przyszły podróżnik ostentacyjnie odwrócił się plecami do szefa stacji.
— Tato? — wykrztusił błagalnie.
— Nie — powtórzył krótko i stanowczo Oleg Zadra. Wtedy do akcji wkroczył doktor Olcha.
— Ja nie jadę razem z wami, bo muszę jeszcze wykonać tutaj pewne prace — powiedział do astrogra-fa. — Kiedy skończę, chciałbym zabrać ze sobą Radka i Basia, żeby zobaczyli kawałek naszej pięknej K-1. Niech twój syn pojedzie z nami. Weźmiemy ślimaczka, to bardzo bezpieczny pojazd. Potem ja wysiądę koło nowego posterunku, a komputer pokieruje ślimacz-kiem w powrotnej drodze. Dzieci wrócą z pewnością całe i zdrowe.
Właśnie dzięki tej pojednawczej interwencji Michała Olchy lecieli teraz nad powierzchnią komety razem: astrofizyk, jego dwaj synowie oraz blady i nieco obrażony Zadra-junior.
Ślimaczek zwolnił.
— Widać już te kamienie — powiedział doktor Olcha.
Chłopcy wytrzeszczyli oczy.
— To one są takie małe? — bąknął niepewnie Radek. Ojciec zaśmiał się.
— Nasze grające bryłki przypominają trochę małe porcyjki lodów — mrugnął na Basia — chociaż, oczywiście, nie a la Saturn, tylko a la K-1. Małe, lecz licho wie, do czego zdolne…
— To nie są lody — stwierdził z niesmakiem Baś.
— Czy te aktywne kamienie — spytał Nik — cały czas emitują sygnały?
— Popatrzcie i posłuchajcie sami — powiedział doktor Olcha i przesunął małą rączkę w pulpicie sterowniczym.
Slimaczek stanął, a raczej zawisł nieruchomo jakieś dziesięć metrów nad powierzchnią gruntu.
W oddali widać było jak na dłoni małą, kolistą równinę otoczoną łagodnymi kopczykami. W środkowej części placu wznosiła się sterta lodowych kamieni, a na jego skraju trwała gorączkowa krzątanina automatów budujących posterunek obserwacyjny. Wyglądał on jak miniaturka macierzystej stacji. Miał półkolistą kopułę, z której sterczały krótkie pręciki anten. Drzwi prowadzące do małego przedsionka, w którym mieściła się komora śluzy, były jeszcze otwarte. Stały tam dwie sylwetki odcinające się bielą skafandrów od szarzyzny krajobrazu i czarnogranatowego nieba.
Doktor Olcha wcisnął jeden z guziczków w pulpicie łączności. Wewnątrz ślimaczka pociemniało. Pojazd przestał być przeźroczysty. Nagle na jego pasażerów runęła lawina niesamowitych, przejmujących dźwięków. Muzyka, dzika i chaotyczna, była zarazem tak przejmująca i obca, że słuchających przeniknął zimny dreszcz.
— Oj! — krzyknął Baś, odruchowo zatykając sobie palcami uszy.
— Ach! — zawtórował bratu Radek.
— No, tak… — wyszeptał Nik. Jego blada twarz stała się, jeśli to możliwe, jeszcze bledsza, ale potrafił utrzymać na niej wyraz dostojnej powagi.
Ściany ślimaczka zbiegły się raptem, jakby chciały zdusić siedzących w środku ludzi, a w następnej chwili zniknęły jak zdmuchnięte. Radek poczuł, że otacza go niezmierzona przestrzeń i że ta przestrzeń zaczyna atakować jego wzrok olbrzymimi trójwymiarowymi obrazami. Zobaczył wielkie wirujące koła, jakby utworzone z błękitnych płomieni, wokół których tańczyły złote gwiazdy, wiły się kolorowe serpentyny, na przemian gasły i zapalały się fioletowe, różowe i srebrne tarcze, a wszystko to przestrzeliwały cienkie niczym struny świetliste linie. Na moment zamknął oczy.