— Ale fajnie! — wyrwało się Basiowi.
— Aha, fajnie! — zaśmiał się ironicznie Fufurya. — Mrzonki starego dziwaka mieszkającego na ogół na ko metach, aby dalej od ludzi! A tymczasem patrzcie, czego mu się zachciewa… Dobrze już, dobrze — wycofał się pod karcącym wzrokiem Rondella.
Dziewczyna pokazywała teraz przybyszowi coś, co znajdowało się za wzgórzami. Następnie lekko odbiła się od ziemi i uniosła w powietrze. Jej towarzysz zrobił to samo, a chwilę później podążył ich śladem O’Claha.
W dole ukazało się miasto. Było piękne, przestronne, zielone i składało się z niewielkich, kolorowych domków przypominających motyle. Wylądowali na ścieżce wytyczonej wśród drzew obsypanych białymi kwiatami. Dziewczyna i jej towarzysz, uśmiechając się do swojego gościa, puścili go przodem. Wtedy nagłe z zarośli wyskoczył koszmarny potwór. Z jego głowy przypominającej tarczową piłę trysnęły iskry. Wstrętne macki sięgnęły po profesora…
— Mig! — ryknął O’Claha, nie ten ze ściany, lecz ten rzeczywisty. — Znowu?! Sam jesteś potwór! Potwór! Całe życie przygotowuję wyprawę do gwiazd, a jak tylko chcę sobie o niej pomarzyć, zjawia się taka chuda czapla i wszystko psuje. Poszedł! Precz!
Pogroził potworowi, który na ścianie porwał go właśnie w swoje monstrualne łapy i unosił między drzewa.
— Poczekaj! — wykrzywił twarz w zjadliwym uśmiechu.
Obca czarowna planeta, jej miasto i kwiaty zniknęły. Oczom zebranych ukazała się niezwykle długa żyrafa unosząca na przeraźliwie cienkiej szyi nastroszoną głowę szanownego grawitonika.
— Cha! Cha! Cha!
Radek po raz pierwszy usłyszał śmiech Nika. Nie mniej od innych zafascynowany grą, która właśnie zaczęła się na ścianie, zdołał jednak stwierdzić z przyjemnym zdziwieniem, że zawsze sztywny i poważny rudzielec potrafi śmiać się głośno, szczerze i w ogóle zupełnie normalnie.
— Ha! — wrzasnęła żyrafa, to znaczy, profesor Fufurya.
Na jego twarzy odmalowało się skupienie i wysiłek, które po chwili przyniosły pożądany skutek. Żyrafa jakby zapadła się pod ziemię, a jej miejsce zajął najgrubszy z wszystkich możliwych grubasów, śpiący smacznie w kraterze księżycowego wulkanu wyścielonego piramidą mocno wypchanych pierzyn. Nie trzeba dodawać, że pulchne oblicze śpiącego miało rysy profesora O,Clahy.
— Mało oryginalne! — zawołał z pogardą matematyk, po czym wyobraził sobie Fufuryę jako stracha na potwory ustawionego przy Mlecznej Drodze.
Strach odwzajemnił mu się obrazem pokracznej papugi siedzącej na ogonie komety i wygłaszającej długą niezrozumiałą mowę do gwiazd, które ostentacyjnie ziewały z nudów. Papuga miała wprawdzie ostry, zakrzywiony dziób, ale jej oczy, a zwłaszcza ruda, rozwichrzona czupryna nie pozwalały żywić wątpliwości, kogo przedstawia.
— Już trochę lepiej! — profesor O’Claha był coraz bardziej rozochocony. — Jak się postarasz, to może jeszcze dorównasz Basiowi! A co powiesz na to?
Twarz Miga Fufuryi ponownie spojrzała z „zielonej” ściany. Tym razem okalała ją wspaniała lwia grzywa. Cóż, kiedy cała postać niewiele miała wspólnego z królem zwierząt. Lwia głowa była bowiem osadzona na cielsku węża, które wykonywało nieustanne, falujące ruchy. Na samym dole znajdowała się karykatura ludzkiego brzuszka wsparta na dwóch nóżkach o ogromnych, płaskich stopach.
— Ty… ty… morsie! — wrzasnął grawitonik, pokazując zebranym O,Clahę z długimi, szczeciniastymi wąsami, potężnymi kłami i rybim ogonem. Cały ten stwór spoczywał na gigantycznej patelni, pod którą Robinson Cruzoe z obliczem profesora Fufuryi rozpalał właśnie ognisko.
Mors przeobraził się następnie w marabuta, marabut w puchacza, ten w wychudłego bazyliszka, bazyliszek w dwunożnego hipopotama, zmiany następowały coraz szybciej, aż wreszcie kres tej prawdziwej bitwie na wyobraźnie położył profesor Kuningas, wołając:
— Dosyć! Spokój! Komputer wzywa nas do dyspozytorni!
Hipopotam zdążył jeszcze wyciągnąć się w stary fabryczny komin z głową w srebrnym obłoku, ale to było już wszystko. Doktor Olcha dotknął ściany i nagle zrobiło się przeraźliwie cicho.
— Uff! — łysy chemik otarł pot z czoła. — Zupełnie jakbym się przejechał na karuzeli.
— To dopiero rozgrzewka — obiecał niedawnemu przeciwnikowi O’Claha. — Jeszcze zobaczysz!
— Rzeczywiście rozgrzewka — przyznał Oleg Zadra. — Mnie przynajmniej zrobiło się naprawdę gorąco… To co z tym komputerem? — ożywił się patrząc na Kuningasa.
— Są już wstępne wyniki — odrzekł uczony, oderwawszy wzrok od pulpitu. — Koniec zabawy. Pośpieszcie się!
Ruszył w stronę drzwi.
„Nareszcie!” — o mały włos nie zawołał na głos Radek. Zerknął porozumiewawczo na Nika, który odpowiedział ledwie widocznym skinieniem głowy.
W drzwiach powstał mały zator, bo każdy chciał jak najprędzej zapoznać się z danymi dotyczącymi owego niezrozumiałego wybuchu. Głównym sprawcą zamie-szania był jednak Black Rondell, który wołając: — Przepuścić dziecko! — roztrącał wszystkich na prawo i lewo, aby Baś mógł spokojnie i z godnością opuścić jadalnię.
W końcu tak się jakoś złożyło, że w jadalni zostali tylko Anik i Radek. Chłopiec zapatrzył się w dwa śliczne, kasztanowe warkocze i nagle przestało mu się śpieszyć. Przypomniał sobie pierwszą bajkę Basia i to, co sam do niej dodał.
— Wiesz, ta śpiąca królewna— powiedział niespodziewanie dla samego siebie — miała twoją twarz, bo ja… ja… ciągle myślę o twoim ojcu… ta śpiąca królewna…
Zamilkł bezradnie, czując, że myśli uciekają mu z głowy, jakby ktoś jej dotknął, a ona zareagowała niczym „zielona” ściana, kiedy usuwano z niej wszystkie obrazy.
Dziewczyna stanęła i obejrzała się przez ramię.
— Królewna? Ach, ta na szklanej górze — przypomniała sobie z nieco zbyt widocznym wysiłkiem. — Nie ma o czym mówić — zaopiniowała łaskawie. — To-takie dziecinne bajeczki.
Radek pokręcił głową.
— Nie, to znaczy, bajeczki, ale widzisz… ta królewna bardzo mi się podobała i chciałem ci powiedzieć… chciałem… — znów urwał.
Anik czekała chwilę zajęta na pozór bez reszty tym, co działo się gdzieś w głębi korytarza, wreszcie jednak musiała zauważyć, że panuje tam idealna cisza, ponieważ wszyscy już dawno poszli. Wtedy westchnęła cichutko, mignęła warkoczami i… już jej nie było.
Pokonując idiotyczne drżenie w kolanach, Radek pobiegł za dziewczyną. Dopędził ją już za zakrętem korytarza i wydyszał:
— Przed tą królewną, w nocy, był śpiący królewicz.. To znaczy, przepraszam, twój ojciec. Więc chciałem ci tylko powiedzieć, żebyś się nie martwiła, bo… — zabrakło mu tchu.
Ale dziewczyna i tak nie pozwoliłaby mu skończyć.. Zatrzymała się jak wryta, odwróciła i zmierzyła chłopca lodowatym spojrzeniem.
— Śpiący królewicz?! — powtórzyła z powagą. — Uważasz, że to dobry kawał?! Teraz kiedy mój ojciec — Odwróciła się błyskawicznie i uciekła. Minęło dobre pół minuty, zanim Radek oprzytomniał i, wpatrzony w pustą perspektywę korytarza, wychrypiał: