Выбрать главу

— Ha! — burknął profesor Fufurya. — A mówiłem… Zresztą mniejsza z tym, co mówiłem — machnął ze złością ręką. — Może poszli do swoich kabin?

Kuningas odwrócił się powoli do białowłosego i spojrzał mu prosto w oczy. Jego palce ześliznęły się z pulpitu sterowniczego.

— Buddy… ty porozumiewałeś się z Centralą w sprawie Byssona, prawda?

— Tak — odparł sucho Cox. — Połącz się z polem startowym. Zablokuj wszystkie przejścia, urządzenia i automaty. Oby tylko nie było za późno.

Główna kabina rakiety tonęła w zupełnym mroku. Radek, sunąc plecami po ścianie, przebył wreszcie całe pomieszczenie, które pełniło funkcję nawigatorni, jadalni, a także miejsca towarzyskich zebrań podczas długich podróży, i dotarł do otwartych drzwi kabiny pilotów. Wysunął ostrożnie głowę, akurat w momencie kiedy „Eta” wykonywała zwrot.

Na ekranie, nad głowami siedzących przy sterach mężczyzn, przeskoczyły w szalonym pędzie gwiazdy.

— Kurs trzy, zero, zero, osiem — powiedział Dauba. W sąsiednim fotelu Bysson poruszył nieznacznie głową.

— W porządku. Uwaga, automaty! Przygotować sta tek do awaryjnego lądowania. Ostre pogotowie dla sekcji naprawczych i medycznych! Zespoły kontrolne, sprawdzić zapasy tlenu, wody i żywności. Zakończyć czynności za dwie godziny.

— Lot potrwa dwie i pół — zauważył Dauba.

— Rozwijamy pełną moc — odpowiedział głucho Bysson. — Gdybyśmy wystartowali wcześniej… — nie skończył.

Przez chwilę było zupełnie cicho. Tylko skądś, z głębi statku, dobiegał ledwie słyszalny szmer, jakby ktoś sypał na cienką blaszkę pojedyncze ziarnka piasku.

— Przepraszam cię, Alan — odezwał się wreszcie zdławionym głosem Dauba. — Obaj byliśmy głupi, a zwłaszcza ja. Ale teraz wszystko już będzie dobrze. Zobaczysz. Możesz na mnie liczyć. To tylko moja wina…

— To moja wina — powiedział z tłumioną wściekłością Buddy Cox, nie spuszczając wzroku z ekranu komputera. — Powinienem był przewidzieć. Nie dopuścić do tego, żeby wystartowali.

— Daj spokój — przerwał mu Oleg Zadra. — Ja powinienem uważać na Nika, Michał na Radka, a my wszyscy na Anik. Teraz nie ma sensu wypominać sobie, co zrobiliśmy, a czego nie. Jak z tą łącznością? — rzucił pod adresem Kuningasa, który w towarzystwie O,Clahy i doktora Olchy nadal ślęczał przy pulpicie.

— Nic. Nie odpowiadają.

— Nie mogą odpowiedzieć, bo komputer bazy nie obliczył jeszcze pozycji „Ety”. Na razie nie będziemy ich wzywać otwartym kodem. Zaalarmowalibyśmy cały Układ Słoneczny, a przecież i tak nikt nie może pomóc.

— Jeśli lecą na Ziemię, ktoś jednak będzie im musiał zagrodzić drogę — mruknął Cox, po czym powtórzył z uporem: — To moja wina. Zagapiłem się jak nowicjusz.

— Tylko dzieci były czujne — odrzekł Rondell. — Musiały się domyślić, skoro poleciały razem z nimi.

— Radek by mi powiedział — szepnął doktor Olcha. Pokręcił głową i mruknął jeszcze raz, tylko znacznie ciszej: — Radek by mi powiedział…

„Że też nie zdążyłem pogadać z tatą — westchnął w duchu Radek ukryty za framugą drzwi prowadzących do kabiny pilotów. — Cóż, nie było okazji… Naprawdę nie było” — upewniał sam siebie, jakby mimo wszystko nurtowały go jakieś wątpliwości. Teraz za późno na żale. Jest w przestrzeni. Dokąd leci „Eta”? Nieważne. I tak nie doleci. „Nie doleci” — przysiągł sobie, zaciskając pięści. Zawróci ją i skieruje na K-1.

Gdyby tak zdobyć jakąś broń… Mimo woli sięgnął do pasa swojego skafandra, w miejscu gdzie znajdował się zaczep laserowego miotacza. Ale miotacza tam nie było. Zabierano je tylko na najtrudniejsze wyprawy i, rzecz jasna, nie jako broń, tylko instrument, przy pomocy którego wypalało się przejścia w skałach, cięło i spawało stalowe konstrukcje, dokonywało wierceń i tak dalej. „Może pistolecik gazowy?” — przyszło mu do głowy. Jego odrzut pozwala kosmonautom poruszać się w próżni, ale w normalnej atmosferze nie jest w stanie skrzywdzić muchy. Jednak zaskoczeni w ciemności zbrodniarze mogą uwierzyć, że grozi im nie pistolecikiem, lecz prawdziwym miotaczem…

Plan chłopca był prosty. Opanować „Etę” i polecieć na K-1. Komputer sam obliczy kurs, jeśli tylko dostanie rozkazy od nowych pilotów. Na komecie pomogą im automaty. A potem Nik i Radek zabiorą ojca Anik i wrócą, zanim owe wezwane na pomoc nadzwyczajne statki zdążą w ogóle wystartować. Potem…

„Dość” — skarcił siebie w duchu. Zrobił to z pasją, bo po pierwsze, plan, choć taki prosty, miał tę słabą stronę, że — jak na razie — przy sterach siedzieli dwaj silni mężczyźni, którzy ani nie mieli zamiaru zniknąć niczym potwory z „zielonej” ściany, ani ustąpić komuś miejsca; a po drugie, to ostatnie „potem” miało wprawdzie wielkie, niebieskie oczy i śliczne, kasztanowe warkocze, ale poza tym było całkowicie mgliste i wiązało się ze sprawami, wobec których porwanie rakiety, samotny lot na kometę i ocalenie uwięzionego na niej badacza wydawało się igraszką godną niemowlęcia. Zresztą, potem to potem. Tymczasem trzeba odnaleźć Nika, który z pewnością czai się tu blisko w ciemności, i uzgodnić plan ataku.

— Tak, słyszę — powiedział w tym momencie Bysson. — Tu „Eta”. Odbiór.

— Szybko nas znaleźli — mruknął Dauba. — Włącz głośniki, ja także chcę słyszeć.

— …ngas z Instytutu Galaktycznego — rozległ się w kabinie znajomy głos kierownika bazy. — Halo, Bysson! Halo, Dauba! Dokąd lecicie?!

— Kurs trzy, zero, zero, osiem — odpowiedział krótko pilot. — Odbiór.

Dłuższą chwilę panowała cisza. „Ciekawe, czy już zauważyli, że nas nie ma — pomyślał Radek. — Ale nawet jeśli tak, to przecież nie przyjdzie im do głowy, że polecieliśmy z przestępcami. Będą nas szukać w kabinach, w różnych ogródkach…” Skrzywił się odruchowo.

— Bysson, powtórz kurs — padło wreszcie z głośników.

— Trzy, zero, zero, osiem.

Znowu zaległo milczenie. Zupełnie jakby ten kurs był czymś tak niezwykłym, że wszystkich obecnych w dyspozytorni badaczy kosmosu zamurowało ze zdziwienia.

Mijały sekundy. Na panoramicznym ekranie trwały nieruchomo mgławice i konstelacje. W pewnym momencie wśród gwiazd błysnęło coś dziwnego, jakby ułamany kawałek złotego pierścienia.

— Bysson — po dłuższej pauzie głos zabrał z kolei Buddy Cox — „Eta” nie ma ani urządzeń, ani pojazdów, przy pomocy których można bezpiecznie wykonać to zadanie.

„Mówi niezbyt do rzeczy” — ocenił ukryty za drzwiami chłopiec.

— Dlaczego nie wzięliście kogoś z sobą? Szanse powodzenia byłyby większe.

— To nasza sprawa — odrzekł twardo Dauba. — Alana i moja. Ryzyko istnieje, przyznaję. Jednak jeśli rzecz ma się udać, wystarczy nas dwóch. A w razie niepowodzenia, liczba ofiar będzie mniejsza. To chyba jasne?

— Niezupełnie — Cox jakby się zawahał. — Nie wolno wam było wyruszać bez zgody kierownika bazy.

— Nie pierwszy raz wyruszyłem bez zgody profesora — odpowiedział Bysson. — Pewnie jednak ostatni — dodał ciszej i jakby do siebie. — Nie wiecie jeszcze…

— Już coś niecoś wiemy — przerwał mu białowło-sy. — W każdym razie dość, żebyśmy teraz nie musieli. o tym mówić. Natomiast jeśli chodzi o stopień ryzyka, to może łatwiej zgodzilibyśmy się z rozumowaniem Witolda, gdybyście teraz byli rzeczywiście tylko we dwójkę.

— Jak to? — zdziwił się Dauba.