— Czy dzieci nas słyszą?
— Jakie znowu dzieci?! — zniecierpliwił się foto-nik. — O co chodzi?
Z głośników popłynęło głębokie westchnienie.
— Alan — głos Coxa drgał nieznacznie. — Co chce-cie z nimi zrobić? Czy nie dość wam, że…
— Z kim zrobić, do wszystkich mgławic?! Co to wszystko znaczy?!
— Przecież wiemy, że macie na pokładzie dzieci. I tak nie możemy was ścigać. Więc po co to udawanie….
— Dzieci?! — Dauba aż podskoczył w fotelu. „Do wszystkich mgławic! — powtórzył sobie w duchu Radek. — Do wszystkich mgławic! Fu-fu-fu! Teraz się zacznie…”
I zaczęło się. Fotonik rzucił Byssonowi jakieś niezro-zumiałe słówko i wybiegł z kabiny, omal nie potrącając chłopca, którego jednak mimo to nawet nie zau-ważył. W następnej chwili obszerną nawigatornię zala-ło jasne światło. Radek, mrużąc oczy, odruchowo wy-ciągnął przed siebie ręce, przekonany, że młody naukowiec zaraz go zaatakuje. Nagle usłyszał głos Nika, a po-tem gorączkowy okrzyk Dauby:
— Ludzie! Dzieci! Co wy tu robicie?! To „wy” sprawiło, że Radek postanowił ubiec napaść. Przekonany, że został odkryty, nie czekał, aż fotonik zrobi coś złego jemu lub 'Nikowi, tylko skoczył jak wystrzelony i rozpaczliwym szczupakiem podciął przestępcy nogi. Obaj runęli na podłogę i zaczęli się po niej przewalać. Zduszone: — Puść! — młodego naukowca głuszyły zajadłe okrzyki: — O, nie! O, nie! — po czym szamotanina rozpoczynała się na nowo. Powoli jednak, co było do przewidzenia, napadnięty zaczął zyskiwać przewagę. Radek powtórzywszy jeszcze raz swoje: — O, nie! — zaczął na oślep macać po podłodze w nadziei, że natknie się na coś, czego mógłby użyć jako broni. Szczęście mu dopisało, bo istotnie natrafił na pionowy, niezbyt cienki słupek. Zacisnął kurczowo palce i próbował unieść go, żeby wziąć odpowiedni zamach, ale słupek, choć osobliwie elastyczny, stawił niespodziewanie silny opór. Chłopiec zebrał wszystkie siły, szarpnął i wtedy dziwny przedmiot wreszcie ustąpił. Powietrze przeszył rozdzierający pisk, który brzmiał jeszcze, kiedy. Radkowi zwaliło się na głowę coś bardzo, ale to bardzo ciężkiego.
— Zostawcie! Nie! — piszczało ciągle w wielkiej dali.
— Poczekaj! Poczekaj! To nieporozumienie! — nalegał równie daleki głos Nika.
— Co się tam dzieje?! — zawołał ze swego fotela Alan Bysson.
— Co się tam dzieje? — powtarzał w bazie profesor. Kuningas.
„Nic się nie dzieje” — chciał ich uspokoić Radek, którego nagle ogarnęła nieprzeparta senność, ale nie udało mu się wykrztusić słowa. Zakrakał tylko raz i drugi, po czym pomyślawszy, że to zupełny nonsens zabierać w kosmos wrony, wyciągnął się wygodnie na podłodze. Leżał tak jakiś czas, czekając, aż gwiazdy przed jego oczami wytańczą się do syta. W pewnym momencie zrozumiał jednak, że ten piskliwy głosik, który odezwał się przed chwilą, stanowczo nie mógł należeć ani do Dauby, ani do Byssona, ani do Nika, ani w ogóle do jakiejkolwiek istoty płci męskiej. Zaintrygowało go to do tego stopnia, że uniósł odrobinę głowęspojrzał przed siebie i… całe błogie lenistwo opuściło go w ułamku sekundy!
Na lewo podnosił się właśnie z trudem do pozycji siedzącej Witold Dauba. Oczy miał półprzymknięte i wyglądał jak złośliwa karykatura boksera, któremu się fatalnie nie powiodło. Na prawo stał sztywno wyprostowany Nik. Założył ręce na piersiach i spoglądał przed siebie z zadumą, jakby ćwiczył rolę admirała zwycięskiej floty. Natomiast pomiędzy Daubą a admirałem…
— Anik! — wrzasnął Radek, po czym gwałtownie zamachał nogami, co miało najprawdopodobniej imitować czynność wstawania.
— Owszem, Anik — wydyszała dziewczyna. — I to nawet jeszcze żywa — dodała — co jednakże na pewno nie jest zasługą żadnego z was…
— Anik!
Chłopiec podwoił swoje wysiłki, w wyniku czego udało mu się w końcu podnieść.
Równocześnie ten sam sukces osiągnął fotonik. Przeciwnicy znowu stanęli oko w oko.
— Anik! — wykrzyknął po raz trzeci Radek, tym razem z nutą groźby. Nie dotyczyło to, rzecz jasna, córki Piotra Jardin, tylko ich wspólnego wroga. Ma zostawić Anik na łasce zbrodniarzy? O, nie!
Pochylił się i z impetem szarżującego nosorożca runął na Daubę. Niestety, bywa czasem tak, że nawet największy hart ducha jest bezsilny wobec słabości ciała. Dziwna rzecz. Ten jakiś ciężar spadł przecież Radkowi na głowę, a najbardziej poszkodowane okazały się nogi. Zamiast wstępnym natarciem powalić Daubę — chłopiec przebiegł szybkim, ale chwiejnym truchcikiem obok niego, następnie ani trochę nie zwalniając zatoczył szeroki łuk i trafił dokładnie w to samo miejsce, z którego rozpoczął natarcie.
— Co on robi? — spytała dramatycznym szeptem dziewczyna, spoglądając rozszerzonymi oczami na Nika.
Rudzielec, zamiast odpowiedzieć, niebacznie wybuchnął śmiechem, czym sprawił, że cała złość Radka obróciła się przeciwko niemu.
— Dlaczego stoisz? — wydyszał z wściekłością. — Pomóż mi!
Nik zbliżył się i bez słowa pokazał mu niewielki przedmiot, który dotychczas trzymał w zaciśniętej dłoni.
— Widzisz? — spytał.
— Co: widzisz? Co: widzisz? — kipiał Radek. — Widzę, że znowu jesteś po ich strome! Teraz kiedy moglibyśmy opanować statek… — zabrakło mu tchu.
Nik przybladł, wyprostował się i wydął pogardliwie wargi. Już wydawało się, że swoim zwyczajem powie przez nos coś takiego, po czym Radek będzie musiał natychmiast zmienić kierunek ataku, kiedy nagle twarz mu złagodniała.
— Wybaczam ci, bo jesteś oszołomiony, działałeś w dobrej wierze i nic jeszcze nie wiesz — rzekł łaskawie. — To jest kalkulator — wyjaśnił, unosząc wyżej dłoń, na której leżało maleńkie, prostokątne pudełeczko.
— Wiem, że kalkulator!
— Posłuchaj, co Nik chce powiedzieć — wtrącił przerywanym głosem Dauba. — Nie, nie, poczekaj! — zawołał prędko.
Nie wiadomo, czy Radek byłby skłonny poczekać — na dźwięk głosu fotonika od razu na nowo przybrał postawę bokserską — ale kolana nadal stanowczo odmawiały mu posłuszeństwa i po pierwszym złowrogim ge-ście usiadł gwałtownie na podłodze, tuż przy nogach Anik.
— Zwariował! — krzyknęła dziewczyna odskakując przezornie do tyłu.
— Kto zwariował?! Odpowiadajcie wreszcie! — denerwował się w bazie O’Claha. — Halo, „Eta”! Co się dzieje?!
— Wszystko w porządku — odrzekł flegmatycznie Bysson. — Dzieci rzeczywiście są na pokładzie, ale dowiedzieliśmy się b tym dopiero przed chwilą. Rakietę prowadzi automatyczny pilot. Teraz przerywam na chwilę łączność.
Rzuciwszy okiem na wskaźniki, odszedł od pulpitustanął w przejściu, ogarnął wzrokiem scenę, rozgrywającą się w głównej kabinie, skinął głową, jakby chciał powiedzieć: „miałem rację, wszystko w porządku” — po czym najspokojniej w świecie oparł się o ścianę.
Nik, spoglądając to na swój kalkulator, to na Radka, zrobił jeszcze krok do przodu.
— Nie rozstaję się z nim — wskazał trzymany przedmiot. — Czy pamiętasz, jakim kursem lecimy?
— A cóż mnie obchodzi kurs… Jakim?
— Trzy, zero, zero, osiem — zdążył znowu wtrącić Dauba.
— Właśnie, trzy, zero, zero, osiem — powtórzył Nik. — Biorąc za podstawę pozycję bazy, łatwo obliczyć, że to jest bezpośredni kurs na K-1.
Radek osłupiał. To, co przed chwilą zwaliło mu się na głowę, było widać cięższe, niż przypuszczał. Otworzył usta i potrzymał je jakiś czas otwarte. Następnie zamknął je z głośnym kłapnięciem. Być może ten dźwięk sprawił, że jego szare komórki podjęły przerwaną pracę, ale jeszcze niezupełnie sprawnie.