— Niestety, nie — odpowiedział ze szczerym żalem fotonik. — Zdjęcia byłyby na pewno wspaniałe, tylko… widzisz, tam będziemy mieli bardzo mało czasu.
— Myślałam, że ja też wejdę do posterunku — szepnęła zdławionym głosem Anik. — Ale dobrze, zostanę.
Odwróciła się tak, żeby Dauba nie mógł widzieć jej oczu, które zaszły mgłą.
Bysson sięgnął nagle do pulpitu i przesunął jakąś rączkę. Kometa z jej złowrogim warkoczem zniknęła z ekranu, natomiast w dolnym lewym rogu zaczął pulsować jaskrawym światłem mały trójkącik.
— Co to…
— Cicho! — przerwał Nikowi fotonik.
Przeskoczył oparcie fotela i usiadł obok Byssona.
Przebiegł wzrokiem czujniki, po czym rzucił do mikrofonu:
— Uwaga, baza! Na torze „Ety” niewielki meteor. Zwalniamy.
— Widzisz go już na radarze? — głos profesora Kuningasa był odrobinę zniekształcony.
W miarę oddalania się rakiety od Neptuna łączność głosowa ulegała coraz większym zakłóceniom.
— Tak. Jest blisko.
Radek pochylił się i szepnął Daubie do ucha:
— Czy warto zwalniać dla zwykłego meteoru? Przecież tak nam się śpieszy.
— To nie jest zwykły meteor — mruknął fotonika wpatrując się w ekran.
Przeszkoda przypominała teraz małą pastylkę. Rzeczywiście jak na meteor — zawalidroga miał dziwnie regularną postać.
Bysson wyprostował się raptownie.
— Wodór, amoniak, azot — odczytywał na głos z tablicy analizatorów. — Węgiel. Cząstki aminokwasów, ssasad purynowych, pirymidynowych, węglowodanów…
— Alan! — buchnął z głośnika okrzyk O,Clahy. Matematyk nie powiedział nic więcej, ale pilot zrozumiał.
— Tak — potwierdził. — To samo.
— Purchawki! — zawołał Radek.
— Lodowe kamienie! — zawtórował po swojemu Nik.
— Co to znaczy? — przestraszyła się Anik. — Czy one przyleciały tutaj z komety?
— Jeśli już, to nie purchawki, lecz purchawka — powiedział Dauba. — Przyjrzyjcie się. Teraz widać do-kładnie.
— Pojedyncza bryłka? — upewniał się z bazy Ku-ningas.
— Tak — uspokoił go Bysson. — Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Skąd się tutaj wzięła? — zwrócił się do Anik. — A któż to może wiedzieć. Przecież i na K-1 ich obecność jest zupełną zagadką. Ale nie bój się, gdyby w rejonie posterunku nastąpiła eksplozja, wszystkie kamyczki uległyby zniszczeniu. One wybuchają. Ten z pewnością przybywa skądinąd.
— Bysson, co chcesz zrobić? — spytał profesor Yaic.
— Nic — brzmiała odpowiedź. Na ekranie pigułka zmieniła się w lekko zniekształconą piłeczkę pingpongową.
— I to ma być żywe? — mruknął z niedowierzaniem Radek.
— Nie w potocznym znaczeniu tego słowa — przypomniał Dauba. Zastanowił się przez chwilę, po czym spojrzał niepewnie na Byssona. — Jak myślisz, czy ona też nadaje? — bąknął z wahaniem.
Pilot potrząsnął niechętnie głową, ale.poruszył jakąś gałkę w pulpicie łączności,
Ze ścian kabiny wypełzły falujące leniwie zjawy. Jakże bardzo zmienione w porównaniu z tym, co Radek zapamiętał z pierwszej wizyty na K-1. Zamiast tańczących dziko tarcz, błyskawic i jaskrawych linii — przed jego oczami poruszały się teraz smętne, wypłowiałe pasemka podobne do roślin wodnych, jakieś bezkonturowe cienie czy gasnące w oddali ślady światła. Jeśli to naprawdę kosmos, jak mówił ojciec, opowiadał ludziom za pośrednictwem purchawek swoje bajki, to obecnie te bajki stały się bardzo smutne.
Równocześnie z obrazami pojawiła się muzyka. I ona nie przypominała w niczym rozszalałego oceanu dźwięków, które tam, na komecie, budziły w słuchaczach taką grozę, ale również mimowolny podziw. Tutaj odzywało się ciche pośpiewywanie, przechodzące chwilami jakby w delikatne dzwonienie. Jednak i te głosy zamie rały z wolna, pozostawiając tylko jedną drżącą nutę, która brzmiała już nie smutnie, a wręcz rozpaczliwie.
— To jest śmierć — powiedział cicho Dauba. Radek wzdrygnął się uderzony trafnością tego spostrzeżenia. Równocześnie przyszło mu na myśl, że tam, gdzie jest śmierć, przedtem musiało być życie, choćby obce, niezrozumiałe dla mieszkańców Układu.
— Śmierć? O czym wy mówicie? — przez smętne pośpiewywanie przebił się głos profesora O,Clahy.
— Nic, nic — ocknął się fotonik. — Ten meteor nadaje taki cichnący świergot. To mimo woli kojarzy się z umieraniem.
— Bzdury! — oburzył się O’Claha. — Anteny też grają na wietrze, a kiedy ten ustaje, cichną i nikomu nie przyjdzie na myśl, że umierają. To zupełnie jakbyś powiedział, że trąba ginie z rozpaczy, kiedy przestajesz w nią dmuchać.
Alan Bysson zdecydowanym ruchem przekręcił gałkę łączności. Kabina pilotów stała się znowu jasna i cicha.
— Zmiana kursu — rzucił komputerowi. — Omiń obiekt, który znajduje się na naszej trasie, i wróć na trzy, zero, zero, osiem.
Nikt nic nie powiedział. Radek pomyślał tylko, że tym razem rację ma nie O’Claha, lecz Dauba. Jednak żeby to zrozumieć, trzeba być tutaj, widzieć i słyszeć to, co oni. Baza nie otrzymywała retransmisji żałobnej pieśni samotnej purchawki.
— Lecimy dalej? — spytała Anik.
— Tak — rzekł krótko Bysson, nie odwracając się od pulpitu.
— Zostawiamy ją tutaj? — mruknął Nik. — Szkoda. Dauba odwrócił się gwałtownie.
— Żałujesz? Moglibyśmy wysłać sondę i sprowadzić na statek tę pigułę — powiedział chrapliwym głosem. — Zajęłoby nam to około dziesięciu minut. Sądzisz, że warto?
Radek wstrzymał oddech i spojrzał badawczo na rudego. Ten milczał jakiś czas, po czym przymknął oczy, jakby się bał, że zdradzi go ich wyraz.
— Nie — szepnął. — Nie — powtórzył z samozaparciem. — Nie warto.
— Na pewno nie warto — Dauba miał zupełnie zmienioną twarz. — Widzisz, ja także bardzo chciałem mieć te kamienie. Co prawda nie jestem zbieraczem, ale poszukuję nowych paliw, nowych rodzajów energii. Chcę budować silniki, które kiedyś pozwolą latać ludziom szybciej od światła. Przybyłem do bazy Instytutu Galaktycznego na Neptunie z Ośrodka Wielkich Szybkości na księżycu Saturna i kiedy dowiedziałem się o tych grających kamieniach, postanowiłem zbadać je za wszelką cenę. Namówiłem Byssona, żeby mi je przywiózł. Myślałem, że taka nie znana naszej nauce substancja może mi pomóc w dokonaniu wiekopomnego wynalazku. Nie mogłem ich sprowadzić legalnie, bo nie pozwalają na to przepisy bezpieczeństwa. Chodzi o najrozmaitsze świństwa, kosmiczne wirusy i inne rozwijające się żywiołowo formy życia, które można by przypadkiem zawlec w zamieszkane miejsca Układu. Zanimbym dostał purchawki drogą legalną, musiałyby być przedtem bardzo dokładnie zbadane… przez innych. Rozumiesz? Tak właśnie pomyślałem: „za wszelką cenę”. Okazało się, że byłem głupi. Dlatego teraz lecę na K-1, a potem pewnie już nigdy nie opuszczę Ziemi. Ale jeśli czegoś żałuję, to nie lodowych kamieni, lecz tego, że naraziłem Byssona i Piotra.
— Proszę się nie martwić — szepnęła Anik. — Tato na pewno nie wziąłby panu tego za złe. On często się narażał, jeśli coś go zainteresowało.
— Siebie — podchwycił gorzko Dauba. — Siebie. Nie innych.
„A więc to jednak fotonik był głównym winowajcą” — pomyślał Radek.
Młody, zdolny naukowiec, cieszący się znakomitą opinią i przez wszystkich lubiany. Dziwne. Ojciec nie raz i nie dwa mówił o odpowiedzialności uczonego. Jak to się mogło stać, że Dauba zapomniał o Układzie, o ludziach, aby tylko osiągnąć swój cel? Nik także początkowo pamiętał jedynie o swojej wielkiej pasji, ale Nik ma piętnaście lat! „Cóż — zakonkludował w duchu chłopiec — widać Cox nie przesadzał mówiąc o tych potworach, które mieszkają w umysłach ludzi i choć milczą od setek lat, to przecież w pewnych okolicznościach mogą się obudzić i przemówić, a nawet zaryczeć”.