Kiedy otworzył je ponownie, dostrzegł dłoń ojca, cofającą się od pulpitu. W kabinie panowała cisza. Ściany wróciły na swoje miejsce, po ruchomych obrazach nie pozostało śladu.
— Co… co to było?… — zdołał wybełkotać.
— To kosmos opowiada i pokazuje nam swoje bajki — odpowiedział poważnie doktor Olcha.
Dłuższą chwilę nikt nic nie mówił. Nagle Nik pochylił się do przodu i wpatrzył zachłannie w białawe bryłki tworzące ów dziwny stos na środku placyku wśród lodowych wzgórz.
Radek, który siedział tuż obok niego, dosłyszał zduszony szept:
— Muszę mieć taką purchawkę — dłoń Nika spoczywająca na oparciu fotela zacisnęła się w pięść.— Muszę…
— Co mówisz? — zainteresował się astrofizyk. Przyszły podróżnik spostrzegł, że wszyscy na niego patrzą, i usiłował zrobić zdziwioną minę.
— Ja?
— Widać mi się zdawało — rzekł doktor Olcha, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Chociaż przysiągłbym, że wspomniałeś coś o purchawce.
Radek już otwierał usta, chcąc dyplomatycznie dać do zrozumienia, że ma bardzo dobry słuch, ale Nik nie dał mu dojść do słowa.
— Proszę pana — spojrzał przymilnie na uczonego — dlaczego słyszy się i widzi to, co nadają te kamienie, tylko przy specjalnie ustawionych antenach?
— Obrazy i muzyka naszych bryłek są przenoszone wyłącznie w pewnym określonym paśmie częstotliwości — wyjaśnił zapytany i dodał: — Na szczęście. Inaczej nikt z nas nie mógłby opuścić stacji, bo w ogóle nie moglibyśmy porozumiewać się ze sobą.
— Panie doktorze — ton Nika stał się obrzydliwie słodki — bardzo bym chciał jeszcze przez chwilę popatrzyć i posłuchać. Tylko chwileczkę.
— Nie! Nie! — zaprotestował ostro Baś. Astrofizyk spojrzał przepraszająco na młodszego syna, zerknął na zegarek, westchnął i wreszcie — bez przekonania — ponownie sięgnął do pulpitu.
— Ale naprawdę tylko chwilę — zastrzegł się. — Powinienem być już na dole, a w dodatku ktoś tutaj, jak się okazuje, nie lubi bajek.
— Lubię, ale nie takie — sprostował Baś, by następnie zawczasu demonstracyjnie zatkać sobie uszy.
Radek miał wielką ochotę pójść w jego ślady, ale wstydził się Nika.
Znowu zabrzmiała niesamowita muzyka, znowu wokół pasażerów ślimaczka zaczęły tańczyć ogniste, kolorowe obrazy. Michał Olcha odczekał kilkanaście sekund i właśnie zamierzał z powrotem przestawić odbiornik, kiedy w potężne akordy nie znanych Ziemianom instrumentów wmieszał się pojedynczy, dość cienki głosik.
— Tato! Tato! — wołał głosik. — Jestem już tutaj! Słyszysz mnie? Podobno tam zostajesz? Ja m u s z ę do ciebie przyjechać!!!
„Znowu ktoś coś musi — przemknęło przez głowę Radkowi. — Musi, czego nie tylko nie musi, ale i nie powinien, a w ogóle nie może” — doprowadził swoją myśl do końca, z wrażenia nie zwracając uwagi na jej dość swobodną konstrukcję logiczną.
W głośniku rozległy się trzaski, z których po chwili wypłynął względnie czysty, męski baryton:
— Anik? Córeczko, całuję cię bardzo, bardzo mocno! Niestety, teraz nie możemy się zobaczyć. Ale nie martw się. To potrwa zaledwie parę dni. Potem wrócę i razem polecimy z powrotem do bazy. Trzymaj się dzielnie i…
Dalsze słowa mężczyzny utonęły w huraganowym przypływie purchawkowej muzyki. Dopiero po dłuższej chwili doktor Olcha i chłopcy wyłuskali z posępnej kakofonii jakiś inny kobiecy głos, miękki i ciepły.
— Kochanie, pomyliłaś klawisze w centralce łączności — odgadli, że to mówi Patt Hardy. — W ten sposób trudno wam się będzie porozumieć, bo z wszystkich głośników płynie teraz hałas, jaki robią te kamyki.
— Tatusiu! Tatusiu! — cienki głosik nie dawał za wygraną. Było jasne, że osóbka, do której należał, nie ma najmniejszego zamiaru przyjąć do wiadomości faktu istnienia purchawek ze wszystkimi ich obrazkami i melodyjkami. — Tatusiu, tylko na kilka minut!
— To niemożliwe. Anik, bądź dzielna…
— Ja nie chcę czekać, słyszysz?! Tatusiu, słyszysz?!
— Słyszy, słyszy — wyręczył uczonego Baś, który chwilę temu odjął dłonie od uszu. — Kto by nie słyszał? — dodał zgryźliwie. — Baba potrafi zagłuszyć nawet kosmos.
— One są teraz w bazie same — zatroskał się nagle Nik, spoglądając znacząco na doktora Olchę. — Czy m o ż e m y im zaufać?
Astrofizyk przez chwilę milczał, przyglądając się z pewnym zdziwieniem blademu osobnikowi, który tak niespodziewanie objawił się jako współgospodarz kosmicznej stacji. Wreszcie podrapał się w głowę, odchrząknął i powiedział z całą powagą:
— Możemy, Patt jest odpowiedzialnym człowiekiem, wielką nadzieją naszego Instytutu. A córka Piotra na pewno także da sobie radę. No, dość tego.
Wyłączył głośnik, unicestwiając za jednym zamachem bajki kosmosu i głosy ludzi. Włożył próżniowy kask, sprawdził szczelność skafandra, a następnie ot worzył drzwi prowadzące do miniaturowej śluzy śli-maczka.
— Jak tylko zamknę za sobą właz, komputer zacznie realizować zapisany w nim program, czyli odwie-zie was szybko i bezpiecznie do domu, to znaczy, do stacji — poprawił się. — Bądźcie mili dla Anik — poprosił jeszcze — dziewczyna miała doprawdy paskudnego pecha. Przylecieć po tylu miesiącach i spóźnić się o kilkanaście minut… Cześć, chłopcy! No!
Po tym ostatnim wykrzykniku dał się słyszeć trzask zamykanych pancernych drzwi. Równocześnie na jasnozielonym ekraniku komputera zapłonął napis: powrót do stacji.
— Poczekaj chwilę! — zawołał Baś. Z ekranu natychmiast zniknęły literki tworzące napis, a ich miejsce zajął zgrabny znak zapytania.
— Realizacja programu powrotu: za pięć minut — poprawił brata Radek.
Znak zapytania ulotnił się i ekran zafalował łagodnym światłem, jakby komputer odpowiedział: dobrze.
Nastała cisza. Wszyscy trzej powędrowali wzrokiem w stronę niedalekiego placyku z kupką zagadkowych białawych bryłek i świeżo wzniesioną małą budowlą. Tam właśnie — po opuszczeniu ślimaczka przy pomocy specjalnej, maleńkiej windy — zmierzał doktor Olcha. Minął już ostatnie łagodne wzniesienie i wyszedł na płaski teren. Wtedy stanął, odwrócił się i pomachał w stronę ślimaczka. W tym momencie jego wyprostowana sylwetka w białym skafandrze zasłoniła sobą cały teren budowy. Radek uśmiechnął się bezwiednie. Ojciec był jeszcze wyższy od Piotra Jardin. Chłopcu wydało się, że widzi za wielkim próżniowym kaskiem tak dobrze mu znaną twarz o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych, pogodnych szarych oczach, prostym nosie, ustach, których kąciki znamionowały skłonność do śmiechu, i nieco wysuniętym, ostro ściętym podbródku. Radek odruchowo uniósł dłoń i odpowiedział na jego pożegnalny gest. Wtedy ojciec, jakby mógł to zauważyć, odwrócił się znowu i ruszył dalej. W chwili kiedy zatrzymał się przed małą budowlą, zgasły dwa najsilniejsze reflektory oświetlające miejsce pracy automatów i ludzi — podstacja obserwacyjna była gotowa.
Maszyny budowlane uformowały zwarty szyk i po-pełzły w stronę wzgórz. Na miejscu pozostały jeszcze dwa łaziki czekające na ludzi, którzy żegnali się teraz pewnie wewnątrz budowli z ojcem Anik.
Radek oderwał wzrok od kopułki podstacji i spojrzał prosto przed siebie, tam gdzie wyraźnie zaokrąglony horyzont wyznaczał granicę małej komety. Jak okiem sięgnąć wszędzie niewielkie wzniesienia, zimne wydmy kosmicznej plaży. Porównanie z plażą było idiotyczne. Chłopiec poczuł, że przez plecy przemaszerowały mit zmarznięte na kość mrówki, i wzdrygnął się odruchowo.