Выбрать главу

— Sądzę, że tak — odpowiedział poważnie Nik.

— Ale…

— Nie ma żadnego „ale” — przerwał Radkowi Bysson. — Polecenie przyjęte?

Chłopiec wyprężył się odruchowo. No tak, ostatnie słowo należy do pilota. A teraz przyszła kolej na najtrudniejszą część operacji.

— Tak.

— Więc usiądźcie tutaj — Bysson wskazał ruchem głowy fotele przed głównym pulpitem. — Anik będzie utrzymywać łączność. Stąd macie niezły widok — zerknął na ekran. — W razie jakichkolwiek niepokojących sygnałów startujcie natychmiast. Lepiej, żebyśmy wrócili i was tu nie zastali, niż gdybyśmy wszyscy stracili statek, a razem z nim możliwość opuszczenia K-1. Będziemy przecież w kontakcie radiowym. Jeśli zmienicie miejsce postoju, zawiadomcie nas, gdzie was szukać. Nie zostajecie tak zupełnie sami, w momencie poważniejszej awarii pojawi się przy was automat uniwersalny. Jasne?

— Miejmy nadzieję, że nic się nie stanie — rzucił na pocieszenie Dauba, kierując się do drzwi. — Jednak w kosmosie trzeba umieć przewidywać nawet najgorsze ewentualności. No, do widzenia!

Odwrócił się i zniknął w przejściu prowadzącym do śluzy. Bysson szedł tuż za nim.

Minęło pół minuty.

— Jadą — rzekł Radek patrząc w ekran. Teraz kiedy rakieta stała pionowo, kamery przekazywały krajobraz komety od podnóża statku aż po kres horyzontu. W dolnej części ekranu ukazał się łazik poprzedzany dwoma snopami światła swoich refle ktorów. Chwilę później skrył się za pierwszym lodowym pagórkiem.

W głośniku coś zatrzeszczało i usłyszeli nieco zachrypły głos Byssona:

— No, jak tam?

— W porządku — odpowiedział Nik.

— Stale obserwujcie czujniki. Nie odrywajcie oczu od tablicy.

— Dobrze.

Na ekranie znowu ukazały się światła łazika. Przebył szybko łagodną przełęcz między dwoma wzniesieniami i ponownie utonął w mroku.

Radek uniósł głowę i poszybował wzrokiem ku zaokrąglonej linii horyzontu. Tam był ojciec Anik. Śpiący królewicz czekający na swoich rycerzy. Dziwne, jak. czasem głupia bajka potrafi przyczepić się do człowieka i podsuwać mu niedorzeczne myśli. Ale to, co teraz rozgrywa się na przybywającej z głębi kosmosu kometce, nie jest bajką. Nie jest bajką, choć będzie się o tym opowiadać jak o najbardziej fantastycznej i barwnej przygodzie. Oczywiście, jeśli wszystko skończy się: dobrze.

— No, jak tam? — odezwał się znowu głośnik.

— W porządku — odpowiedział tak samo, jak poprzednio Nik.

— U nas też — wtrącił Dauba. — Za piętnaście minut będziemy na miejscu. Zabawimy tam jakieś pół; godziny… Za godzinę przygotujcie bramę triumfalną..

— Obserwujcie czujniki — przypomniał sucho Bysson.

Fotonik umilkł.

„Bramę? — zdziwił się w duchu niezbyt przytomnie Radek. — Bramę… Aha, to oczywiście żarty. Chce nam dodać otuchy. Bramę…” — powtórzył po raz trzeci i w tym momencie w jego mózgu otworzyła się jakaś klapka. Brama! Wejście! Przecież Bysson i Dauba nie znają hasła, które trzeba podać komputerowi Piotra Jardin, aby otworzył właz, wpuścił przybyszów i obudził śpiącego w hibernatorze uczonego! Nikt nie zna tego hasła! Co będzie?

— Cicho — mruknął ni stąd, ni zowąd Nik.

— Przecież nikt nic nie mówił? — zauważyła zdumiona Anik.

— Ja myślałem o lodowych kamieniach… — Nik, manewrując przy centralce łączności, nastawił odbiornik na pasmo, które upodobały sobie purchawki, jednak w kabinie nie odezwał się żaden tajemniczy głos. Cofnął gałkę skali do poprzedniego położenia, ale Bysson i Dauba także milczeli.

U góry ekranu niebo rozjaśnione było blaskiem dalekiej łuny. Dla tych, którzy obserwowali zjawisko z Ziemi lub innych zasiedlonych planet, K-1 ciągnęła za sobą piękny, złocisty warkocz. Tutaj ten warkocz był niewidoczny jak sztylet ukryty w czarnej aksamitnej pochwie. Złowrogi warkocz…

Raptem statek drgnął i zakołysał się gwałtownie. Radek przymknął na moment oczy, przekonany, że ulega złudzeniu, ale kiedy je otworzył, tam gdzie jeszcze przed chwilą na ekranie było niebo, teraz widniał szary, lodowy grunt. Równocześnie kabinę wypełniła lawina dźwięków — natarczywy jęk sygnalizatora alarmowego, zduszony okrzyk Anik, przeraźliwe trzeszczenie głośnika, wołanie Nika, który próbował wydać jakieś polecenia komputerowi. Nagle Radek zdał sobie sprawę, że to nie kometa skacze w przestrzeni jak żaba, tylko ich statek przechyla się na bok.

Bez namysłu uderzył palcami w czerwoną płytkę z napisem start i wrzasnął:

— Kaski! Włóżcie kaski! Startujemy!

Ujrzał, że Nik schyla się i z trudem, balansując cia łem, podaje Anik przeźroczysty próżniowy hełm, a następnie rzuciła mu się w oczy obłąkańcza gra światełek w okienkach czujników. Zaraz potem czaszkę przewiercił mu głuchy świst przechodzący w ogłuszające wycie, do którego wmieszały się odgłosy pękających dźwigarów i dartej stalowej blachy. Zrozumiał, że „Eta” nie wystartuje. Za późno uruchomili zespoły awaryjne lub też grunt ustąpił tak szybko, że automaty nie zdążyły na czas zareagować.

Przez ekran przewaliły się bryły szarej masy, poczuli wstrząs, od którego zajęczały wszystkie spoiny kosmicznego kolosa, w kabinie zrobiło się zupełnie ciemno. Pogasły nawet sygnalizatory. Ostatnie uderzenie, ostatni tępy grzmot i… nagle nastał zupełny spokój. Za drzwiami jeszcze coś szurało, gdzieś w dole odzywały się głuche stęknięcia, ale tego nie. słyszał już nikt z obecnych na pokładzie.

Sezamie, otwórz się!

— Nic z tego — westchnął profesor Kuningas zdejmując dłonie z pulpitu łączności. — Kompletna cisza.

Patt wydała zdławiony jęk i odwróciła się twarzą do ściany.

— Wystartowali czy nie? — zapytał nerwowo O’Claha. — Chłopiec mówił, żeby włożyli kaski. Zachował przytomność umysłu.

— Nie wystartowali — odrzekł blady jak kreda Oleg Zadra. — Z przestrzeni od razu nawiązaliby z nami łączność.

— Więc co się stało? — Black Rondell załamał z rozpaczą ręce.

Profesor Yaic zmarszczył swoje krzaczaste brwi tak, że utworzyły jedną nastroszoną kępkę, jakby przylepioną pośrodku czoła.

— Pewnie grunt osunął się pod statkiem — powiedział z wahaniem — i mają uszkodzone anteny. Ale sama rakieta mogła ocaleć. Przecież to latający bunkier.

— Na pewno ocalała — przytaknął nadrabiając miną Buddy Cox.

Doktor Olcha spojrzał na niego jakoś dziwnie, ale nie odezwał się ani słowem. Za to Fufurya zamrugał szybko oczami i warknął:

— Lepiej byś milczał! Gadasz byle gadać! Przez chwilę było cicho jak makiem zasiał.

— Może przynajmniej moja rakieta ocalała — odezwał się wreszcie Oleg Zadra. — Ma… to znaczy, miała pełne zbiorniki tlenu i wody. Zapasu energii powinno wystarczyć na kilka lat. Gdyby udało im się do niej dotrzeć…

— Jeśli grunt K-1 nie utrzymał „Ety”, to i twój statek jest już do niczego — ostudził go Kuningas. — Cóż, może to naprawdę tylko anteny — rzekł bez przekonania. — Swoją drogą, taki pech! Miliony wielkich rakiet krążą po Układzie Słonecznym, zbudowaliśmy całe latające miasta, a teraz kiedy liczą się sekundy, siedzimy zamknięci w tej bazie jak nasi praprzodkowie w swojej skalnej jaskini.

— Cudowna lampa Aladyna! — wykrzyknął nagle ni w pięć, ni w dziewięć Baś.

Fufurya machnął wściekle ręką, a ojciec powiedział:

— Bartoszu…

Tylko Black Rondell uśmiechnął się smętnie.

— Tak. To bardzo ładna bajka — rzekł łagodnie. — Ale dlaczego właściwie przyszła ci na myśl akurat cudowna lampa Aladyna?