Выбрать главу

— Tak.

— Dlaczego w takim razie nic nie widać na ekranie? — wtrącił się Nik. — Czy nie możemy odzyskać kontaktu z ludźmi, którzy wyszli na zewnątrz?

— An-te-ny-u-leg-ły-znisz-cze-niu — wyjaśnił robot.

Na-wią-za-nie-łącz-noś-ci-na-po-wierz-chni-K-1-

— moż-li-we-po-o-pusz-cze-niu-stat-ku.-Kon-tak-tu-z

— ba-zą-nie-ma.

— Co on mówi? — szepnęła Anik. — Baza nas nie słyszy? A tatuś? — głos jej zadrżał. — Co zrobimy?

— Rakieta leży i nie da jej się podnieść — podsumował Nik. — Możemy porozmawiać z Byssonem i Daubą, ale dopiero wtedy, kiedy wyjdziemy na zewnątrz. Nadajniki dalekiego zasięgu nie działają, bo w czasie upadku „Ety” zgniotło nam anteny, a aparaty łączności przy skafandrach są za słabe, żeby nasze głosy mogły przeniknąć przez pancerz statku. Mamy powietrze, wodę i energię, ale komputer obawia się, że grunt nas nie utrzyma. Czy coś opuściłem? — Wydął dumnie wargi. Zaraz jednak zreflektował się i potrząsnął głową.

— Och! — wykrzyknęła cicho Anik.

— Wszys-tko-się-zga-dza — orzekł automat. Radek odwrócił się i zrobił ruch, jakby chciał pogłaskać Anik po jej baniastym kasku.

— Nie martw się — wydukał przez zaciśnięte gardło. — Komputer jest cały. Coś wymyślimy. Nik zbliżył się do pulpitu i stanął obok robota.

— Coś wymyślimy… — powtarzał półgłosem — coś wymyślimy…

„Byle szybko” — rzekł sobie w duchu Radek. Bysson i Dauba też zastanawiają się teraz, co robić. Nagle stracili przecież kontakt z „Etą”. Nie wiedzą, czy rakieta uległa zniszczeniu, czy też może wystartowała. Zapewne zechcą wrócić, żeby się przekonać, czy trójce ich młodych towarzyszy nie grozi niebezpieczeństwo. W takim razie pomoc dla ojca Anik znowu się odwlecze, o ile w ogóle będzie jeszcze potem możliwa. Skoro grunt jest już taki miękki?…

Nagle przyszło mu do głowy rozwiązanie i aż się zdziwił, że jest takie proste. I nie tylko proste, ale — w gruncie rzeczy — jedyne.

— Czy właz towarowy jest nadal otwarty? — zwrócił się do robota. — Tak.

— A pojazdy? Nie zostały zniszczone?

— Son-dy-w-po-rząd-ku-a-le-wy-rzut-nia-znaj-du-je-się-pod-po-wierzch-nią-grun-tu — odpowiedział automat. — In-ne-po-jaz-dy-spraw-ne.

— Pojedziemy łazikiem? — Nik w lot podchwycił myśl Radka.

Ten skinął głową.

— Przecież robot i tak radzi nam wyjść na zewnątrz. Wobec tego po pierwsze, lepiej, żebyśmy byli wszyscy razem, z Daubą i Byssonem, a po drugie, jedynym chyba pewnym schronieniem na K-1 jest teraz posterunek obserwacyjny.

Oczy Anik zabłysły.

— To chodźmy, chodźmy!

W mrocznej ładowni — przez otwarty na oścież szeroki właz transportowy — ujrzeli niebo.

— Całe szczęście, że statek nie upadł wejściem na dół — mruknął Nik sadowiąc się w kabinie łazika. Podał rękę dziewczynie, pomógł jej wsiąść, po czym mówił dalej: — Mam nadzieję, że trafimy. Komputer powinien mieć zapisany kurs…

— Kom-pu-ter-„Ety”-zna-kurs-do-pos-te-run-ku-a-le-tyl-ko-z-te-re-nu-sta-cji-K-1 — stwierdził automat, który przyszedł do ładowni w ślad za swoimi podopiecznymi.

Radek zawahał się. Spojrzał pytająco na Nika, potem na Anik, wreszcie zwrócił głowę w stronę robota.

— Czy ty pojedziesz z nami?

— Tak — odrzekł zdecydowanie uniwersalny.

— To porozum się z komputerem i zapamiętaj ten kurs.

Radek jednym skokiem znalazł się obok dziewczyny, pozostawiając Nikowi przyjemność podróżowania obok automatu. Uniwersalny niezwłocznie zaczepił się jedną kończyną o burtę pojazdu, po czym przetoczył na fotel. „Zgrabniej nie zrobiłby tego sam Black Rondell” — pomyślał nieco od rzeczy Radek. I nagle zrobiło mu się bardzo smutno. Czy zobaczy jeszcze kiedyś grubego chemika, gadatliwego i poczciwego profesora O,Clahę, piękną Patt, Basia, ojca, rodzinnego Ganimeda i… mamę?

— W drogę! — zawołał Nik.

— Tak, tak, jedźmy! — podchwyciła skwapliwie Anik.

Łazik przetoczył się powoli przez właz. Ponieważ na skutek położenia statku nie dało się zainstalować pomostu, spadł dobre pół metra w dół, od czego pasażerom pociemniało na moment w oczach, i — jeszcze jęcząc rozedrganymi amortyzatorami — ostro przyspieszył.

Od razu rzuciła im się w oczy złotawa poświata na niebie, o wiele intensywniejsza niż przedtem na ekranie. Złowrogi warkocz coraz wyraźniej dawał znać; o sobie.

— Tu Nik Zadra — zabrzmiało w słuchawkach. — Halo, tu Nik Zadra, Anik Jardin i Radek Olcha. Słyszycie nas?

— Nik?! Nareszcie! — odezwał się natychmiast przytłumiony głos Byssona. — Co się z wami działo?!? Dlaczego nie odpowiadaliście?!

— Mieliśmy… awarię — wyjaśnił ostrożnie zapytany. — Musieliśmy opuścić rakietę.

— Opuścić?! Nik! Gdzie teraz jesteście?

— Wszystko w porządku. Jedziemy do was łazikiem. Nie znamy kursu, więc musimy najpierw dotrzeć do miejsca, gdzie była stacja. Stamtąd poprowadzi nas już automat.

— Automat jest z wami?

— Tak.

— Co się właściwie stało?

— Jedziemy do was, bo chcemy wam pomóc ratować tatusia — uprzedziła rudego Anik. — Rakieta leży i nie da się jej podnieść. Grunt nie wytrzymał.

— Jednak… — westchnął Dauba. Jakiś czas trwała cisza, po czym fotonik nie pytając już o dalsze szczegóły powiedział:

— Dobrze. Mieliśmy już wracać, ale jeśli jest tak, jak mówicie, to spróbujemy poczekać. Zgłaszajcie się Często. My tu jesteśmy bardzo zajęci…

„Wracać? Spróbują poczekać?!” — powtórzył w myśli Radek. Co to wszystko znaczy?

— A tatuś?! — Anik jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że głosy obydwu mężczyzn dobiegają z miejsca, gdzie jej ojciec od tak dawna czeka na ratunek. — Halo!!!

— Nic… To znaczy, posterunek jest jak nowy — dodał prędko Bysson. — Nie martw się. Opukaliśmy każdy centymetr kwadratowy kopuły.

— Nie możecie tam wejść? — przestraszyła się dziewczyna.

— Na razie nie, Piotr niestety nie zdążył wyjść i napisać hasła. Ale wszystko świadczy o tym, że twój ojciec jest znakomicie zabezpieczony. A teraz dosyć rozmów. Nie przeszkadzajmy sobie nawzajem.

— Łącz-ność-co-kwa-drans — uściślił automat.

— Oto głos rozsądku — zaśmiał się krótko Dauba, po czym słuchawki umilkły.

„Głos rozsądku” — pomyślał Radek. Co się tyczy łączności, to na pewno tak. Ale… Gdyby człowiek zawsze słuchał tylko głosu rozsądku, byłby taki sam, jak automaty. Zawsze spokojny, zawsze niezawodny… I nigdy nie wymyśliłby czegoś takiego, jak bajki. Nie mówiąc już o lotach do gwiazd.

Czołowe światła łazika szyły mrok, wyłuskując z niego coraz to nowe garby niziutkich wzniesień. Jechali prosto, jak strzelił, wciąż wznosząc się i opadając niczym na jakiejś zwariowanej kolejce w wesołym miasteczku. Po piętnastu minutach ponownie usłyszeli głosy Dauby i Byssona. Obaj nadal stali pod zamkniętym włazem posterunku obserwacyjnego, próbując wszystkich możliwych sztuczek, żeby dostać się do środka. Jak dotąd — wszystkie ich usiłowania pozostały bezowocne. Byli zdyszani i mówili lekko przerywanymi głosami. Widać naprawdę nie próżnowali. Zapytali o kilka szczegółów katastrofy „Ety”, a zwłaszcza o stan zapasów tlenu i wody. Następnie umilkli.

Mijał drugi kwadrans. W blasku reflektorów ukazał się najpierw oczyszczony z pagórków placyk, a następnie — poskręcane szczątki stalowych konstrukcji. Nieco dalej sterczały w górę dźwigary, które jeszcze dwa dni temu unosiły kopułę stacji badawczej K-1.