— Pierwszy etap za nami! — krzyknął Radek. Robot potwierdził poważnie:
— Tak.
Łazik zwolnił. Z prawej strony ukazały się trzy ogromne walce, jakby przewrócone kolumny starożytnej świątyni.
— O, rakiety! — zawołała Anik. — Leżą, tak samo jak „Eta”.
— Rzeczywiście — powiedział nie kryjąc rozczaro wania Nik. — Dwa statki bazy i… nasz. Myślałem, że może któryś ocalał. Myślałem… — nie skończył.
Wszyscy wiedzieli jednak, co chciał powiedzieć. Miał nadzieję, że będą mogli wrócić do bazy jedną z rakiet, które pozostały na lądowisku dawnej stacji. Niestety. Było aż nadto widoczne, że w czasie alarmowego startu K-1 znajdujące się obok niej statki uległy awarii. Radek ponownie zadał sobie w duchu pytanie, czy kiedykolwiek ujrzy jeszcze Basia i ojca, ale zaraz zmusił się do myślenia o czymś innym.
Pomógł mu w tym automat, zmieniając gwałtownie kierunek jazdy.
— Bez-po-śred-ni-kurs-do-pos-te-run-ku-ob-ser-wa-
— cyj-ne-go — wyjaśnił.
— Halo! — rzucił do mikrofonu Nik zerknąwszy na zegarek. — Halo, tu łazik!
— Tu dwa łaziki — odrzekł po chwili chrapliwym głosem Dauba. — A raczej dwaj nieproszeni goście, których gospodarz nie ma ochoty wpuścić do domu. Co u was?
Kiedy Nik zakończył relację o stanie, w jakim znajdowała się K-1, a zwłaszcza pozostawione w jej pobliżu rakiety, Bysson mruknął tylko: — Coraz lepiej — natomiast fotonik zakrztusił się i przez dłuższą chwilę pokaszliwał.
— Słuchajcie — wychrypiał wreszcie. — Chyba będziemy musieli wrócić do „Ety” po specjalne narzędzia, a także po tlen. Wyczerpuje nam się szybciej niż zwykle. Nic dziwnego. Czego my tu nie wyrabiamy!
Radek spróbował wyobrazić sobie to „wyrabianie”. Ukazał mu się ponury krajobraz, w dole pagórkowaty, szary, wyżej granatowo-złoty, a u góry czarny, nabijany gwiazdami. Na pierwszym planie widniała biała kopuła, wokół której biegały dwie małe sylwetki. Wymachiwały ramionami, przysiadały, tupały nogami, fikały koziołki. Wszystko na próżno! Zaklęta budowla pozostawała głucha, niema i zamknięta na cztery spusty. No cóż, w życiu nic nie przychodzi tak łatwo, jak w Basiowych bajkach. Piękna szata, mężne serce, hyc, hyc, hyc po szklanej ścianie i — już jest królewna! Im także nikt nie zarzuci tchórzostwa, w skafandrach wyglądają nie gorzej niż rycerze w zbrojach, a tymczasem „śpiący królewicz”, po którego przybyli, wprawdzie nie na koniu, tylko w zionącej ogniem rakiecie — ani myśli się zbudzić. Może jest szczególnie mocno zaczarowany przez jakąś kosmiczną wiedźmę? A może trzeba czegoś więcej niż odwagi i dobrej woli, żeby obudzić już nie księżniczkę czy królewicza, lecz po pro-stu człowieka? Jak odgadnąć to słowo, które ma otworzyć drzwi? O czym Piotr Jardin mógł myśleć tuż przed zaśnięciem? O Ziemi? O Gagarinie? O niedalekiej już, pierwszej podróży do gwiazd? Słowo-klucz zrodziło się przecież w jego umyśle, kiedy został sam na granicy Układu. Czy patrzył w stronę maleńkiego stąd Słońca, czy też w najdalsze gwiazdy?
— Pytam po raz trzeci, słyszycie mnie?! — głos Dauby zabrzmiał tak ostro, że Radek aż drgnął.
Spojrzał przestraszony na Nika i Anik, po to tylko, by stwierdzić, że oboje szeroko otwartymi oczami wpatrują się w przestrzeń. Upłynęła dobra chwila, zanim zdał sobie sprawę, że równocześnie i on, i córka „śpiącego królewicza”, i ostatnio jakoś mniej pewny siebie, przyszły wielki podróżnik utonęli we własnych myślach.
— Nie-wiem-cze-mu-nie-od-po-wia-da-ją — wyrecytował w tym momencie robot, któremu udało się wreszcie wydłubać miniaturowy mikrofon z centralki łączności. Uniwersalny nie miał przecież na głowie kasku ze słuchawkami. — Sie-dzą-i-nie-ru-sza-ją-się-ale-nic-im-nie-jest.-Po-dróż-prze-bie-ga-nor-mal-nie.
— Już, już! — wykrzyknął Radek. — Przepraszam, zamyśliłem się. Wszystko w porządku.
— Na pewno? A tamci?
Chłopiec przechylił się i trzepnął Nika po ramieniu. Rudy podskoczył i wydał jakiś bełkotliwy okrzyk.
— O, widzicie! — ucieszył się Radek. — Anik także czuje się dobrze — dodał miękko. — Chyba niedługo będziemy na miejscu.
— Owszem, ale nas już nie zastaniecie — Dauba musiał przerwać dla zaczerpnięcia tchu. — Wracamy po nowy zapas tlenu i narzędzia. Weźmiemy i dla was. Nie spotkamy się po drodze, bo my nie pojedziemy w kierunku dawnej stacji, tylko prosto do „Ety”. Kiedy tu dotrzecie, uważajcie na siebie. Te purchawki wyglądają jakoś dziwnie. Musicie dużo mówić, a nuż traficie na to hasło, które trzeba podać komputerowi, aby otworzył posterunek. Ale poza tym nie róbcie nic. Postaramy się wrócić jak najprędzej. Czekajcie spokojnie. To na razie.
— Na razie — bąknął Nik, który ocknął się z zamyślenia i teraz spoglądał niechętnie to na Radka, to na swoje ramię.
Anik dopiero w tej chwili poruszyła głową i rozejrzała się ze zdziwieniem, jakby chciała zapytać, gdzie jest i co robi w tak mało przytulnym miejscu.
— Słyszałaś? Nie słyszałaś — odgadł bezbłędnie Nik. — Wracają do rakiety. Poczekamy na nich przy podstacji.
— Nie będziemy czekać bezczynnie — zapewnił ją Radek. — Może akurat nam uda się otworzyć właz… Musimy tylko dużo mówić.
— Mówić? Żartujesz?… — spytała słabym głosem.
— Nie żartuje, nie żartuje — pośpieszył zażegnać wzbierającą burzę Nik. — Popatrzcie — zmienił nagle ton — czy to nie posterunek?
Wspięli się właśnie na wierzchołek któregoś z kolei pagórka. Horyzont spłynął łagodnie w dół, odsłaniając szeroką panoramę K-1. Do połowy zakryta jeszcze przez wydmy ukazała się maleńka, biała kopuła.
— Przed-na-mi-po-ste-ru-nek-ob-ser-wa-cyj-ny — potwierdził automat. — Kurs-był-do-brze-ob-li-czo-ny — dodał z dumą.
Przez chwilę trzymał wysoko swoją bryłowatą głowę czekając na wyrazy uznania, ale czekał na próżno. W końcu poruszył się niezgrabnie i opadł na fotel; całkiem jak człowiek, któremu życie nie szczędziło rozczarowań i dla którego kolejna kropla goryczy jest tym, czym dla innych codzienna porcja witamin.
Żywi pasażerowie łazika nie myśleli jednak teraz o „uczuciach” ich wiernego, stalowego towarzysza. Wszyscy troje jak na komendę unieśli się ze swoich miejsc i utkwili oczy w jasnej półkuli, która z każdą sekundą stawała się większa. Łazik prześliznął się przez kilka ostatnich wzniesień i wyjechał na okrągły placyk. Tu zwolnił i zaczął zataczać łuk. Posterunek znajdował się po przeciwnej stronie płaskiego kręgu. Gdyby chcieli dotrzeć do niego najkrótszą drogą, musieliby przejechać przez purchawki.
— Spójrz — szepnął nie swoim głosem Nik. — Tak wyglądają…
— Przecież t o nie może być żywe! — wyszeptała z przejęciem Anik.
— Nie — przyznał ponuro Radek wpatrując się nieufnie w bezkształtną wypukłość pośrodku placyku. — W każdym razie teraz już nie — dodał zniżając głos.
Purchawki przedstawiały widok bardziej żałosny niż osobliwy. Zamiast regularnej pryzmy ułożonej z twardych bryłek tworzyły jakąś nieokreśloną, papkowatą kopę, w której tylko z największym wysiłkiem można było odróżnić rozmazane zarysy pojedynczych lodo wych kamieni. Zupełnie jakby ktoś tu wylał wielki garnek beznadziejnie rozgotowanych pierogów. Radek sięgnął po swój odbiorniczek i poszukał pasma, w którym dawniej odbierało się muzykę i malowidła purchawek. Ale i tutaj nie odezwał się żaden, choć-by najcichszy głos. Tylko Anik spytała:
— Czy to na pewno one?
— One i nie one — odparł filozoficznie Nik. Przełknął głośno ślinę, po czym burknął: — Już ich nie chcę.