Выбрать главу

— Anik! Anik! Anik! — wyrzucił z siebie jednym tchem. — Co tak patrzysz?! To takie samo słówko, jak każde inne! Przecież twój ojciec mógł pomyśleć właśnie „Anik”.

— Dobrze już, dobrze — wykrztusiła nieco przestraszona dziewczyna. — Czemu się złościsz? Przecież nic nie powiedziałam… — Zastanowiła się przez chwilę. — Rzeczywiście, tatuś mógł wymyślić takie hasło — przyznała szeptem. — Przepraszam — dodała jeszcze ciszej.

Chłopiec pokręcił głową.

— To ja cię przepraszam — wysapał. — Chyba się trochę zmęczyłem i dlatego nie panuję nad sobą.

Dalszą wymianę uprzejmości uniemożliwiło im jednak rozpaczliwe wezwanie Nika:

— Trzyma mnie! Trzyma! Ratunku!

Radek odwrócił się błyskawicznie. Nik, który oddalił się trochę od kopuły, wykonywał jakieś gorączkowe podrygi, jakby szamotał się sam z sobą. Jedna stopa rudego tkwiła w gruncie komety niczym w potrzasku. Radek już zamierzał rzucić się na ratunek, ale nie zdążył. Teraz dopiero uniwersalny pokazał, co potrafi. Jak wystrzelony sfrunął z łazika, pochwycił Nika pod ramiona i odciągnął go na bok. W miejscu gdzie przed chwilą znajdował się syn słynnego astrografa, pozostał głęboko odciśnięty ślad próżniowego buta.

— Grunt-się-to-pi — stwierdził robot. Podprowadził rudego do burty łazika, a sam wrócił pod posterunek, gdzie niezwłocznie zaczął podskakiwać, wysoko unosząc pająkowate nogi i opuszczając je potem z rozmachem. W słuchawkach trojga kosmonautów rozległo się wściekłe tupanie połączone z cmokaniem. Zupełnie jakby jakieś ciężkie zwierzę galopowało po świeżo położonym asfalcie.

— Co on robi? — nie wytrzymał Radek. — Zaraz Wszędzie dokoła będziemy mieli miękką papkę.

— Ba-dam-wy-trzy-ma-łość-po-wierzch-ni — odpo wiedział robot nie przestając ani na moment wywijać nogami.

Cmok! Cmok! Cmok! Cmok!

— Może już dosyć? — zaproponował nieśmiało Nik. Mlaskanie ustało. Automat wyprostował się z trudem, jak ktoś, kto właśnie skończył przekopywać ciężką, błotnistą ziemię w ogródku i stwierdził:

— Mo-kro.-A-le-jesz-cze-moż-na-cho-dzić.

— Bezpieczniej będzie w łaziku — Radek skinął zapraszająco na Nika.

Ten uznał widać, że rada jest głęboko słuszna, bo skwapliwie ulokował się z powrotem w swoim fotelu.

— Uff! — odsapnął. — Całkiem jak smoła.

— A łazik?! — przestraszyła się nagle Anik. — Czy on nie… — urwała.

Chłopcy nie czekali, aż skończy. W mgnieniu oka przechylili się przez boczne oparcia i zwiśli głowami w dół. Z jednej strony Nik, z drugiej Radek i Anik, która także postanowiła sprawdzić, czy koła ich pojazdu nie pogrążają się w topniejącym gruncie. Przygodny przechodzień, gdyby naturalnie istniały takie osoby na kometach, mógłby pomyśleć, że na małym, ażurowym łaziku wyrosły nagle trzy kolosalne winogrona.

— Ma-szy-na-stoi-pew-nie — pośpieszył ich uspokoić uniwersalny. — Mo-że-jeź-dzić-na-wet-po-bag-nie.

— O-po-ny-au-to-ma-tycz-nie-dos-to-so-wu-ją-się-do-ro-

— dza-ju-na-wierz-chni.

Winogrona wróciły do pozycji pionowej i stały się na powrót kosmicznymi kaskami.

— Szkoda, że nasze buty tego nie potrafią — burknął Nik.

— Baś wymyśliłby pewnie i takie buty — Radek próbował się uśmiechnąć.

— Tu przydałby się raczej profesor O’Claha — potrząsnął głową Nik. — Gdyby zaczął mówić, to w końcu, chcąc nie chcąc, trafiłby na hasło, bo szybko wyczerpałby cały słownik.

— Co teraz będzie? — szepnęła Anik. Przez chwilę panowało milczenie. Niespodziewanie przerwał je robot.

— Mo-del! — Zbiór! — Bo-dziec! — Bit! — Szum! — podjął recytację.

Ale Radek przyjrzał się z głuchą wściekłością gładkiej płycie włazu i zamiast pójść w ślady uniwersalnego — nagle zeskoczył na powierzchnię.

— Co robisz?!

Anik wyciągnęła rękę, aby go zatrzymać, lecz nie zdążyła. Zastygła bez ruchu, z wyciągniętym ramieniem i wdzięcznie przechyloną główką. Wyglądała tak ładnie, że chłopiec, zerknąwszy za siebie, stanął jak wryty. Przyglądał jej się, aż usłyszał znaczące pochrząkiwa-nie Nika. Odwrócił się i chciał ruszyć dalej. Wtedy — po raz pierwszy w życiu — zrozumiał, jak to jest, kiedy człowiekowi nogi wrosną w ziemię. I to nie w przenośni… W każdym razie nie tylko w przenośni.

Panującą na K-1 ciszę — w ułamku sekundy rozproszyła istna lawina dźwięków. Najpierw rozległo się rozdzierające wołanie: — Nogi, moje nogi! — następnie odgłosy krótkiej szarpaniny zakończone podwójnym: „cmok!”, potem drugi okrzyk, cieńszy i zupełnie niezrozumiały, dalej charakterystyczne łupnięcie, jakby ktoś rzucił wypchanym workiem, a wreszcie wściekłe: — Fu-fu-fu! — Nieco później dołączyły.jeszcze dwa głosy. Jeden poradził lakonicznie: — Trze-ba-cho-dzić — natomiast drugi wycedził z nutką ponurej satysfakcji: — Sam teraz widzisz, jakie to przyjemne!

— Paskudztwo… brrr! — otrząsnął się Radek. Niezwłocznie zaczął korzystać z doświadczeń robota, to znaczy, szybko — choć z trudem — przestępować z nogi na nogę. Zatoczył kółeczko wokół pojazdu, a po-tem podbiegł truchcikiem do drzwi posterunku i zabę-bnił w nie pięściami.

— Otwierać! — ryknął. — Puścić!

— Szko-da-tle-nu — upomniał go ozięble robot.

— Zostaw! Jeszcze coś zepsujesz! — zlękła się Anik. — Może… zapukać? — zaproponowała przytomnie.

Radek posłuchał. W tym stanie ducha, w jakim się znajdował, posłuchałby również, gdyby mu ktoś poradził stanąć na rękach i w tej pozycji odśpiewać pieśń wojenną starożytnych Indian. Pochylił się i delikatnie, jak przesadnie nieśmiały gość, zastukał zgiętym palcem w pancerną płytę. Odpowiedziało ledwie słyszalne, głuche echo.

Opuścił dłoń i stał chwilę nieruchomo, nie myśląc o niczym. Następnie najzupełniej bezwiednie oparł się całym sobą o drzwi i, przytykając usta do szyby kasku, wyszeptał:

— Zbudź się, tu jest Anik, zbudź się…

— Nie stój w miejscu — przypomniał Nik. Radek ocknął się, wyprostował i spojrzał pod nogi, Ale jego stopy nie zagłębiły się ani o milimetr.

— Tam-moż-na-stać — sprostował robot. — Przed-wej-ściem-jest-be-to-no-wa-pły-ta.

— Aha — mruknął Nik. — Powinienem był sam zauważyć…

— Nie-mu-sia-łeś.-Od-te-go-je-stem-ja — podkreślił z godnością uniwersalny.

Nik skinął głową na znak, że docenia dobrodziejstwo, jakim jest posiadanie tak wspaniałego towarzysza, ponownie zeskoczył z łazika i podszedł do kopuły.

Radek zaczął tracić poczucie czasu. Wydało mu się, że przy tym nieczułym pancerzu tkwi już od wielu godzin, jeśli nie dni. Przed oczami zaczęły mu krążyć małe, jasne plamki. Zerknął na wskaźnik pod okapem kasku i stwierdził, że tlenu wystarczy mu jeszcze najwyżej na pół godziny. Nie przejął się tym odkryciem. W gruncie rzeczy w ogóle nie przyjął go do wiadomości. Wpatrywał się z rozpaczliwym uporem w ciemny prostokąt drzwi. Posterunek był bardzo mały. W jakiej odległości może być ojciec Anik? Dwa metry, trzy, najwyżej pięć. Śmieszne. Po tylu trudach dotrzeć tutaj, aby teraz sterczeć bezradnie kilka kroków od celu. I to tylko dlatego, że nie można odgadnąć, o czym myślał człowiek, zasypiając na tym gwiezdnym odludziu.

— Ocean… Promień… Loara… Karuś… — zaszeptało tuż za jego plecami.

Wzdrygnął się, nie zauważył, kiedy Anik wyszła z łazika i stanęła obok nich.

— Karuś? — powtórzył z wahaniem Nik. — Co to znaczy?