Выбрать главу

— No, tak! Widzę, że nie tylko mnie podobają się twoje warkocze.

— U-cie-kaći-U-cie-kać! — nawoływał tragicznym głosem robot.

— Co wy tam robicie?! — denerwował się Dauba.

— Przestań filmować i natychmiast chodź tutaj! — krzyknął ostro Bysson. — Wsiadaj!

— Idę — odpowiedział niechętnie Nik.

— Wyłaźcie już stamtąd! Hej! Ten domeczek zaraz da nura pod ziemię! — wzywał fotonik.

Piotr Jardin westchnął, przeciągnął się, po czym rozłożył ramiona, objął nimi Anik i Radka i popchnął ich do wyjścia.

— Mają rację — mruknął. Rozejrzał się ostatni raz po swojej „sypialni”. — Szkoda posterunku.

Zarówno Anik, jak i Radek opuścili jednak ciasne pomieszczenie — bez cienia żalu.

— Więc tak to wygląda — mruknął pod nosem ojciec Anik, kiedy Dauba zapoznał go pokrótce z historią K-1 i obecną sytuacją.

Wszyscy, łącznie z uniwersalnym, siedzieli w łaziku, który oddaliwszy się kilkadziesiąt metrów od miotanego coraz gwałtowniejszymi wstrząsami kopulastego budyneczku, stanął na wierzchołku jednego z wzniesień.

— Krótko mówiąc — i ciągnął z ledwie słyszalną nutką ironii Piotr Jardin — nasze położenie jest wręcz wyborne.

— Uhm… — potwierdził bez entuzjazmu fotonik. — Mamy energię, tlen^ łazika i automat. Możemy czekać.

— Jak długo? — spytał półgłosem Jardin. Dauba zawahał się.

— Choćby i pięć godzin — odpowiedział po chwili, ze sztucznym uśmiechem. — Przywieźliśmy rezerwowe butle z „Ety”.

— Pięć godzin — powtórzył jak echo egzobiolog. Nastała cisza, w której rozbrzmiewał tylko cichy szmer pracującej bez przerwy kamery. Nik postanowił zakończyć film dramatyczną sceną zagłady posterunku.

— A kiedy po nas przylecą? — Anik, przytulona do ramienia ojca, spojrzała mu z ufnością w oczy.

— Nie mamy kontaktu — przypomniał Bysson. — Anteny „Ety” poszły w strzępy. Komputer także nic nie wie. Ale załóżmy, że za sześć albo siedem godzin… w najlepszym wypadku.

— To co zrobimy? — przestraszył się Radek. — Skoro tlenu mamy na pięć??

— Wrócimy na teren dawnej stacji. Tam jest tlen, w tych przewróconych rakietach. A może którąś z nich uda się podnieść i uruchomić? — mruknął bez przekonania fotonik. — W gruncie rzeczy nie chodzi o tlen. Pierwsze pytanie brzmi, jak długo ta skorupa zechce jeszcze unosić na swojej powierzchni łazika… i nas — zakończył szeptem.

— To i tak szczęście, że wróciliście akurat w momencie, kiedy mnie zbudzili — powiedział po chwili ojciec Anik. — Zawsze raźniej razem.

— Bylibyśmy wrócili wcześniej — odpowiedział Dauba — ale ładowaliśmy miotacz laserowy — wskazał kabinę drugiego łazika, z której sterczała cienka czarna rurka. — Myśleliśmy, że trzeba będzie wypalić otwór w posterunku…

— …narażając mnie na to, że polecę zobaczyć, jak ta śliczna kometka wygląda od środka — podchwycił egzobiolog. — Piękne dzięki. Grunt to mieć oddanych przyjaciół — pokiwał głową.

— A skąd niby mieliśmy wiedzieć, że zanim wrócimy, Radek odgadnie hasło? — bronił się fotonik. — Przecież sami próbowaliśmy godzinę i nic.

Nagle stojący dotąd spokojnie łazik gwałtownie zadygotał.

— Jaz-da! — Jaz-da! — zakrzyknął robot. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy unieśli się z miejsc i z napięciem patrzyli w stronę białego budyneczku, który zaczął falować, jakby unosił się na rozkołysanym stawie. Raptem na moment znieruchomiał, a potem w ułamku sekundy zniknął im z oczu, zapadając się w otchłań. Mignęły jeszcze drgające rozpaczliwie koniuszki anten, a chwilę później czarna jama, która powstała w miejscu, gdzie kilkanaście minut temu Piotr Jardin spał za pancernymi drzwiami, zaczęła się wypełniać jakąś bezbarwną, półpłynną masą.

Pojazd, w którym stali, zatrząsł się ponownie i przechylił niebezpiecznie na lewą burtę.

— Do-ty-łu! — Do-ty-łu! — Ucie-kać! — błagał uniwersalny.

— No! — odetchnął z satysfakcją Nik, opuszczając kamerę. — Mam wszystko! Ale będzie film! Szkoda tylko, że lodowe kamienie… — nie skończył.

Spojrzał na środek placyku, gdzie nie było już nawet tych rozpłaszczonych placków, w jakie przekształciły się tajemnicze purchawki, i pokiwał głową.

Silnik łazika zagwizdał na wysokich obrotach. To Bysson uznał w końcu, że nie ma sekundy do stracenia. Koła pojazdu długo wibrowały w miejscu, zanim rozpędzony do granic wytrzymałości silnik wyrwał je z grzęzawiska. Szarpnęło tak, że omal nie wylecieli głowami naprzód, przez przedmą szybę, ale łazik ruszył. Jakiś czas jechali jeszcze tyłem, po czym wykręcili, ominęli koliste wzgórze i przyśpieszyli.

— Bar-dzo-dobrze.-Bar-dzo-do-brze — cieszył się robot.

— Nie ma mojego łóżeczka! — powiedział z melancholią Piotr Jardin. — Nie ma stacji i nie ma purchawek. A taki byłem ciekaw, co w nich siedzi! Przed katastrofą długo przecież obserwowałem ich „twórczość”. Wiecie — dodał z ożywieniem — po pewnym czasie to przestawało denerwować. W końcu wydawało mi się chwilami, że jestem na jakiejś wystawie albo na koncercie.

— Uczeni w bazie mówili, że one mogą być żywe — przypomniał sobie Radek. — Ale nie tak jak zwierzęta czy rośliny, tylko inaczej.

— Nie opowiedziałem ci jeszcze wszystkiego — rzekł cicho fotonik unikając wzroku ojca Anik. — Przez te purchawki my… to znaczy, ja…

— My — wtrącił ponuro, lecz zdecydowanie Bysson.

— My — powtórzył Nik.

—..spowodowaliśmy katastrofę stacji, a potem nie polecieliśmy po ciebie.

Egzobiolog zaniemówił ze zdziwienia.

— Jak to! — wybuchnął wreszcie. — Co ty wygadujesz?! Przecież to właśnie wy przybyliście tutaj… gdyby nie to…

— Ale mogliśmy przylecieć wcześniej. Wiesz, Piotrze — głos Dauby brzmiał coraz chrapliwiej — proszę cię, nie mów na razie o purchawkach.

Potem szczerze, niczego nie ukrywając, opowiedział ojcu Anik całą historię.

— Dlatego zostałeś tutaj sam i o mało nie zginąłeś. Wiem, co o mnie teraz myślisz — fotonik zniżył głos do szeptu — ale bądź pewny, że ja wyciągnę konsekwencje z mojego postępku, nawet jeśli nie zrobi tego nikt inny. Jako naukowiec i jako człowiek zachowałem się… — urwał i zamknął oczy. Milczał dłuższą chwilę poruszając bezgłośnie wargami, po czym zakończył: — Pozwolisz, że wrócimy do tej rozmowy, kiedy będziemy już bezpieczni?

Piotr Jardin słuchał, nie przerywając, z nieodgadnio-nym wyrazem twarzy. Teraz zastanowił się jeszcze przez chwilę, po czym skinął głową.

— Oczywiście porozmawiamy — rzekł poważnym głosem. — Pamiętaj tylko, że w końcu i tak zrobiliście, co do was należało, i to jest najważniejsze. A teraz jedźmy już jak najszybciej do tej stacji — zmienił ton. — Mam nadzieję, że dotrzemy do niej bez przeszkód. Robi się coraz cieplej…

Ludzi zabłąkanych na K-1 chroniły przed kosmicznym mrozem tylko cienkie warstwy specjalnych, ogrzewanych skafandrów. Otaczała ich czarna noc przestrzeni, której nie mogły ani rozjaśnić, ani ogrzać dalekie, zimne gwiazdy. W tej sytuacji słowo „cieplej” brzmiałoby wręcz niedorzecznie, gdyby w gruncie rzeczy nie było zarazem i takie zwykłe, ziemskie i takie… złowróżbne. „Świat jest niesamowity” — przeszło przez myśl Radkowi. Niewyobrażalnie wielkie ciała niebieskie krążą po swoich orbitach, utrzymując się na nich dzięki niewidzialnym niteczkom sił grawitacyjnych. Taka Ziemia na przykład waży sześć tysięcy trylionów ton, a kiedyś, przed wiekami, wystarczyło drobne odchylenie jej osi, żeby całe kontynenty pokryły się skorupą lodu. Z kolei tutaj, na tym zamarłym globiku, wzrost temperatury o jedną czy dwie kreski sprawia, że jakieś przedziwne kosmiczne twory ożywają i zaczynają nadawać, zapadają się potężne budowle, grzęzną rakiety i roboty. A ludzie mówią, że jest „ciepło”. Jak łatwo naruszyć równowagę tego wszystkiego, co widać wieczorem, kiedy patrzy się w niebo. Człowiek też jest niby mądry i silny, planuje podróże do najdalszych gwiazd, a niech tylko dziewczyna mignie warkoczami, powie coś miłego lub właśnie przykrego, już myśli uciekają mu spod czaszki jak spłoszone wróble. Wystarczy jedno słowo…