Выбрать главу

— Słowo — powiedział z zadumą na głos. — Ba! Ba-a-a-a — przeciągnął, bo akurat w tym momencie łazik podskoczył gwałtownie, pokonując garb jakiegoś wzniesienia.

— Ciągle nie możesz mi darować tego hasła? — nie zrozumiał Piotr Jardin. — Następnym razem wymyślę coś innego. Na przykład: grzywka. Albo: peruka. Tak, peruka — ucieszył się ze swojego pomysłu. — Wtedy od razu obudzi mnie nasz nieoceniony Black Rondell!

— Tatusiu! — zawołała z wyrzutem Anik. — Pan Rondell jest łysy jak kolano!

— No, właśnie. Każdemu najłatwiej przychodzi do głowy to, co dotyczy go osobiście — odpowiedział niemiłosiernie egzobiolog. — Na przykład Radek musiał z jakiegoś nie znanego mi powodu już przedtem myśleć o warkoczach…

— Tato!

— Ciągle nie wolno mi o czymś mówić — westchnął Piotr Jardin. — To o purchawkach, to znowu o war-ko…

— Tato!

— Po co w ogóle mnie obudziliście? Spałem sobie i pewnie miałem piękne sny… chociaż nic nie pamię tam. A teraz stale ktoś na mnie krzyczy, pod nogami bulgoce mi kosmiczne bagno i nie ma gdzie się schować. Daleko jeszcze do tej stacji? — szturchnął łokciem siedzącego obok Byssona.

— Pięć minut — odparł lakonicznie pilot. Radek uniósł się w fotelu i rozejrzał dokoła. Od pewnej chwili wzgórza zaczęły stawać się coraz niższe i łagodniejsze.

Nagle pojazd wpadł w poślizg. Silnik zakrztusił się, po czym zawył rozpaczliwie.

— Je-chać!-Je-chać!-Nie-zwal-niać! — zawołał robot.

— Łatwo ci mówić — burknął Dauba. — Zdaje się, że będziemy raczej pływać.

— Tam gdzie stała baza, grunt powinien być twardszy — powiedział ojciec Anik, obejmując jedną ręką dziewczynę, a drugą opierając o burtę, bo łazik znowu gwałtownie zachybotał. — Teren pod budowę wybraliśmy po długich badaniach. Jeszcze trochę, no! — wykrzyknął, jakby zagrzewał do biegu żywego konia biorącego udział w wielkiej gonitwie.

I, o dziwo, pojazd usłuchał. Silnik przestał jęczeć jak zachrypnięty tenor, skoczyli do przodu i potoczyli się spokojnie dalej.

— Uff… — odetchnął z ulgą Dauba. — A już myślałem, że będzie bul-bul-bul.

— Bul-bul-bul będzie dopiero w bazie odrzekł z niewzruszoną pewnością siebie egzobiolog. — Jeśli Kuningas i Yaic nie postawią szampana, to zerwę z nimi wszelkie stosunki.

— W bazie… — szepnął z rozmarzeniem Radek. Zapanowało milczenie. Jechali stale naprzód, chociaż łazik coraz częściej pośpiewywał bezsilnie, kiedy jego koła zaczynały tracić oparcie i buksować. Wreszcie ujrzeli przed sobą niewielki płaskowyż z resztkami stacji i trzema stożkowatymi cielskami rozrzuconymi na dawnym lądowisku. Nie zatrzymując się okrążyli najpierw oba statki bazy. Pierwszy tkwił już niemal do połowy zagrzebany w topniejącym gruncie. Było aż nadto jasne, że nikt nigdy nie będzie miał z niego pożytku. Drugi musiał upaść na twardsze podłoże, bo jeszcze cały jego obwód rysował się wyraźnie na tle czarnozłotego nieba. Cóż, kiedy obydwa prowadzące do wnętrza włazy znajdowały się akurat u dołu. Aby się do nich dostać, trzeba by wykopać tunel, a to oczywiście nie wchodziło w rachubę. Dopiero ostatnia rakieta, ta, którą przybyli Zadrowie, choć jej dysze również się już zapadły, zapraszała szeroko otwartym wejściem. Prowadził do niego trochę tylko przekrzywiony pomost.

— Z tlenem rzeczywiście nie będzie kłopotu — stwierdził lekkim tonem Piotr Jardin spoglądając w stronę otwartego włazu. — Ale o tym, żeby podnieść i uruchomić któryś z tych statków, nie ma co nawet marzyć. Nie szkodzi. Poczekamy na inne.

Nikt nie odpowiedział. „Poczekamy? Ano, poczekamy…” — rzekł sobie w duchu Radek.

Łazik stanął jakieś dziesięć metrów od miejsca, gdzie znajdował się pomost wiodący do rakiety Zadrów. Dłuższą chwilę wszyscy siedzieli nieruchomo w swoich fotelach, czekając, jak zachowa się łazik. Kiedy wreszcie wychylili się, by obejrzeć jego koła, stwierdzili, że nie zapadły się one ani o centymetr. Widać miejsce pod budowę stacji było naprawdę dobrze wybrane.

— Koniec jazdy, koniec pracy, koniec wałęsania się po K-1 — ogłosił Dauba. — Teraz będziemy leżeć brzuchami do góry i czekać na obiad.

— Na kolację — poprawił Nik. — Już ciemno. Radek mimo woli spojrzał na niego ze zdziwieniem. Po raz pierwszy, odkąd zawarł z nim znajomość, rudy zdobył się na coś w rodzaju dowcipu. I to właśnie w takiej chwili.

Piotr Jardin zaśmiał się krótko.

— Masz rację! Ciemno. Ciemno, pusto i do domu daleko. Dobrze, że przynajmniej grzeją.

— Och, przestań! — wzdrygnęła się Anik. — Jak możesz! Grzeją! Wszystko się topi, a ty…

— …też zaraz zacznę się topić, tyle że z lenistwa — wpadł jej w słowo ojciec. — Ten statek także nie ma anten — zauważył zmieniając temat. — A więc kontaktu z bazą nie będzie.

Istotnie. Rakieta Zadrów w czasie upadku również straciła wszystkie anteny.

— Ko-niec-jaz-dy-ko-niec-eks-plo-ra-cji-K-1-a-le-

— nie-ko-niec-pra-cy — teraz dopiero odpowiedział Daubie uniwersalny. — Trze-ba-przy-nieść-ze-stąt-ku-tlen-

— o-raz-ma-ter-ia-ły-i-zro-bić-trat-wę.

— Tratwę? — zdziwił się Piotr Jardin. — Czy coś ci się nie pomyliło? Przecież ta łupina niedługo będzie tak grząska, że wessie każdą łódkę, nie mówiąc już o tratwie!

— Nie-my-lę-się-bo-nie-mo-gę-się-my-lić — odrzekł logicznie robot. — Trat-wa-ma-być-nie-do-pły-wa-nia-

— tyl-ko-do-sie-dze-nia.-Na-le-ży-roz-ło-żyć-cię-żar-lu-

— dzi-na-jak-naj-więk-szej-prze-strze-ni.

— Aha, rozumiem! — zawołał egzobiolog. — Słusznie!

„No tak, tratwa to jedyne wyjście — Radek zgodził się w duchu z uniwersalnym i z ojcem. Anik. — Nie możemy siedzieć w rakiecie, bo ciężki stalowy kolos z pewnością zatonie znacznie wcześniej niż inne, lżejsze konstrukcje”.

Pół godziny później tratwa była gotowa. Sporządzono ją z najróżniejszych przedmiotów — takich jak oparcia foteli, pokrywy pulpitów, stoły, a nawet obrazy — które powiązano kablami. Bysson, Dauba i Jardin wielokrotnie wracali do statku, wynosząc z niego wciąż nowe materiały. Wreszcie przytaszczyli zwoje lekkiej wykładziny, którą nakryli całą tę osobliwą konstrukcję.

Ulokowano tratwę w starannie wybranym miejscu, mniej więcej trzydzieści metrów od rakiety Zadrów. Alan Bysson jeszcze raz wrócił do niej i przyniósł rezerwowe butle z tlenem, po czym wszyscy, jak kto mógł najwygodniej, ułożyli się na sporządzonym z takim trudem, a z pewnością jedynym w dziejach kosmo-nautyki — bagiennym „łożu”.

— Chodź i ty — Dauba skinął na uniwersalnego. — Niedługo zaczniesz nurkować.

— Nie — odparł spokojnie robot. — Mój-cię-żar—

— zwięk-szył-by-za-gro-że-nie-lu-dzi.-Bę-dę-cho-dził-do-

— pó-ki-star-czy-mi-e-ner-gii.

I od razu przystąpił do pracowitego dreptania, w bezpiecznej odległości od tratwy.