Nikt nie zaprotestował. Nastała cisza. Wszyscy leżeli twarzami do góry, zapatrzeni w piękne, ale złowrogie niebo. Mijały sekundy, z sekund powstawały minuty, te powoli, lecz nieubłaganie zmieniały się w godziny.
W pewnym momencie słuchawki próżniowych kasków przyniosły z zewnątrz jakiś głuchy szmer. Kiedy unieśli głowy, ujrzeli, że rakieta, do której jeszcze tak niedawno wchodzili po materiały na budowę tratwy i po tlen, już nie istnieje.
— Spójrzcie — szepnął zdławionym głosem Dauba, wskazując sterczące z topieliska krótkie, skrzyżowane drążki z dwoma grubymi kołami.
Dopiero po dłuższej chwili Radek odgadł, że to jest wszystko, co zostało z łazika. Jeszcze kilka sekund i poczciwy łazik podzieli los wielkiego statku.
Oderwał oczy od tego smutnego widoku i rozejrzał się. Otaczające dawne lądowisko wzniesienia zniknęły bez śladu. Krajobraz przypominał ogromną, lekko wypukłą tarczę sporządzoną z matowego szkła. Tylko że to szkło było pułapką, bardziej zdradliwą niż najgorsze bagno. „Tak — pomyślał — tlenu wystarczy. Będziemy go mieli w butlach nawet wtedy, kiedy sami zaczniemy pogrążać się jak te statki i łazik”.
Zamknął oczy i wstrząsnął się mimo woli, czując, że po plecach maszerują mu jakieś drobniutkie, lodowate mrówki.
— Le-żeć-spo-koj-nie — upomniał automat. — Każ-dy-ruch-przy-śpie-sza-za-pa-da-nie-się.
Uniwersalny wciąż jeszcze dreptał w niedalekiej odległości od tratwy, ale jego ruchy stawały się coraz wolniejsze, a każdemu stąpnięciu pająkowatych nóg towarzyszyło głośne mlaśnięcie.
Tuż za Radkiem leżał Piotr Jardin, obejmując ramieniem Anik. Za szybą kasku widniała pobladła twarzyczka dziewczyny. Miała zamknięte oczy i oddychała z trudem.
Radka ogarnął taki żal, że najchętniej zerwałby się i pognał wprost przed siebie — przez to mordercze, kosmiczne grzęzawisko. Lepiej się już zapaść, zginąć, byle tylko nie patrzeć na to, co stanie się tutaj, co czeka wszystkich… a przede wszystkim Anik. Anik…
Zacisnął szczęki. Przez kilka sekund trwał bez ruchu jak skamieniały, po czym nagle, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, usiadł i wrzasnął, ile sił w płucach;
— Anik! Nie! Nie! Ratunku!
— Uspokój się — rzekł cicho Piotr Jardin. — Anik trzyma się dzielnie — przytulił mocniej córkę do siebie. — To nie ma sensu.
Nagle też usiadł gwałtownie i zawołał zupełnie innym tonem:
— Co to?! Kto mówi?!
— Halo! — usłyszał Radek w swoich słuchawkach przytłumiony głos nie należący do żadnej z osób obecnych na tratwie. — Halo! Gdzie jesteście?! Bysson! Dauba! Anik! Radek! Nik! Halo!!!
Młody fotonik wstał tak szybko, że tratwa zachybo-tała i przechyliła się groźnie. Wszyscy zaczęli wołać jeden przez drugiego:
— Tu Dauba!
— Tu Jardin!
— Tu Bysson!
— Halo!!!
— Odezwijcie się! Halo! Kto wzywał ratunku?! — zabrzmiał głos z oddali,
— To Kuningas! — wykrzyknął triumfalnie Dauba. — Poznaję go!
— Halo! Profesorze Kuningas! Halo! — podchwycił ojciec Anik.
— Nie odpowiadają! — lamentował w słuchawkach czyjś lekko zniekształcony głos. — A przecież przed chwilą…
— Tu Nik! Tato! Tato!!! — włączył się do akcji rudy.
— Halo, Witold! Halo, Alan! Halo, Piotr! Czy to wy?
— Nie słyszą nas! Gdzie oni mogą być?! — jęknął fotonik.
— Sła-be-na-daj-ni-ki — zwrócił uwagę robot. — Wo-łać-głoś-niej!
Piotr uśmiechnął się przelotnie do Anik, po czym spojrzał na Radka.
— Nie ma rady, młodzieńcze — westchnął. — Tylko ty możesz tu coś poradzić. Znowu ty! — dodał z naciskiem. — No, na co czekasz?! — huknął nagle. — Wołaj! Ale tak głośno, jak przedtem!
Do. świadomości Radka wreszcie dotarło, czego się po nim spodziewają. Nabrał do płuc powietrza i ryknął:
— Tu Radek!!! Gdzie jesteeeeeście?!!! Egzobiolog kiwnął z uznaniem głową.
— Tak to rozumiem — powiedział wyraźnie ukontentowany. — Jeśli teraz nie usłyszeli, to znaczy, że-polecieli na przeciwległy koniec Układu Słonecznego. A swoją drogą dziwne, że wystarczy pomyśleć: „Anik”, aby narobić wrzasku na cały kosmos. Co, córeczko?
— I ja przyleciałam tu z narażeniem życia ratować. takiego ojca! — próbowała zażartować dziewczyna.
— Cicho! Wszystko zagłuszacie! — denerwował się-Dauba.
— Możemy spokojnie zagłuszać — odparł Piotr Jardin. — Chłopak i tak ich sprowadzi.
I, co najdziwniejsze, miał rację. Y/prawdzie umknęła im odpowiedź, którą Kuningas skwitował popisowy wrzask Radka, ale z dalszego ciągu wynikało, że łączność już na pewno została osiągnięta.
— Lecimy do was! — wyskrzeczały słuchawki. — Będziemy za pięć minut!
— Wisieli nad „Etą”, to znaczy nad miejscem, gdzie się zapadła, i budowali jakąś specjalną windę, żeby ją wyciągnąć — wyjaśnił Radek, który jako jedyny cały czas słuchał, co mówi kierownik bazy. — Myśleli, że jesteśmy uwięzieni wewnątrz.
— A my tymczasem opalamy się na tratwie pod rozgwieżdżonym niebem — zaszczebiotał ojciec Anik. — Ale, ale, co, u licha, dzieje się z gwiazdami? — wykrzyknął nagle z bezgranicznym zdumieniem. — Słuchaj no — zwrócił się gorączkowo do Radka — czym oni właściwie przylecieli?
Zanim chłopiec zdążył odpowiedzieć, że nie wie, niebo nad nimi z czarnogranatowego i czarnozłotego zrobiło się tylko czarne. Gwiazdy zniknęły, a ich miejsce zajęły setki drobnych białych punkcików.
— Reflektory — domyślił się Dauba. — Aż tyle?
— Lądowisko… oświetlone lądowisko! — dorzucił Bysson. — To nie jest żaden statek!
— Baza!
Piotr Jardin uniósł z podziwu ręce i stał tak, jakby się spodziewał, że ktoś zrzuci mu z góry bukiet kwiatów.
— Cała baza — powtórzył z zachwytem.
— Baza — szepnął Nik. — Naprawdę.
— Jakim cudem… — zaczął Radek, ale nie skończył. Nad ich głowami, na wysokości mniej więcej dwudziestu pięter, zawisła olbrzymia, lekko przypłaszczona bryła, która patrzącym z dołu wydała się co najmniej tak wielka, jak sama kometa. Umieszczone wzdłuż jej obwodu dysze wyrzucały smugi fioletowego ognia.
— Co z Piotrem? — zabrzmiało w słuchawkach py-tanie profesora Kuningasa.
— Dziękuję, już wstałem — zaśmiał się uczony. Odpowiedział mu zdławiony kobiecy okrzyk. Ojciec Anik natychmiast spoważniał i umilkł. Ale Kuningas i tak nie pozwoliłby mu powiedzieć nic więcej.
— No, to. jednak! — odetchnął z ulgą, po czym zmienił ton na bardziej oficjalny i polecił: — Teraz niech każdy z wezwanych odpowie krótko, jak się czuje. Anik?
— Jestem. Dobrze, dziękuję.
— Radek?
— Zdrowy.
— Nik?
— Wszystko w porządku.
— Alan?
— Zdrowy.
— Witold?
— Zdrowy.
Nastąpiła krótka przerwa, po której odezwał się jeszcze jeden głos.
— Dzię-ku-ję.-Spraw-ny.
Teraz dopiero Kuningas zaśmiał się cicho.
— Widzę, że naprawdę zdążyliśmy w porę — stwierdził. — Uwaga! Przystępujemy do ostatnich manewrów…
— Prawda! — Dauba palnął się dłonią w kask, aż ten podejrzanie zatrzeszczał. — Przecież baza także ma napęd, na wypadek gdyby trzeba było skorygować jej orbitę. Ale żeby użyć takiego kolosa do podróży międzyplanetarnej… Nie, mnie nigdy nie przyszłoby to na myśl!
— Na szczęście komuś przyszło — odpowiedział w słuchawkach wyraźny już głos profesora O,Clahy. — Nie, nie — uprzedził ewentualne pytania — nie mnie i w ogóle żadnemu z moich wielce uczonych kolegów. Przylecieliśmy tylko dzięki Basiowi i jego bajkom.