W tym momencie zauważył daleko za placykiem dwa maleńkie światełka. Błysnęły między pagórkami i zniknęły, ale po chwili ukazały się znowu, jakby odrobinę bliżej. Przemknęły jeszcze przez trzy czy cztery bruzdy, starannie unikając wierzchołków wzniesień, jakby kryły się przed wzrokiem ludzi znajdujących się w podstacji, po czym — znieruchomiały. Wy-glądały zupełnie jak czołowe reflektory łazika. Ale skąd tam miałby się wziąć jeszcze jeden łazik? Nonsens. Przecież Patt i Anik z pewnością nie opuściły stacji, a wszyscy pozostali byli tutaj, wewnątrz posterunku.
Chłopiec wytężył wzrok. Nie, to nie złudzenie. Tam naprawdę błyszczą dwa reflektorki. Trwają teraz bez ruchu, jakby ktoś, kto sobie nimi przyświecał, posta nowił zaczekać, aż Piotr Jardin zostanie sam. Ta myśl przyszła Radkowi zupełnie niespodziewanie. Nie wiedział czemu, ale tajemnicze ogniki tlące tam, gdzie nie mogło, a w każdym razie nie powinno być nikogo — wydały mu się jakieś ponure i złowieszcze.
Uniósł dłoń, żeby szturchnąć Basta i spytać, czy on także zauważył te reflektorki, ale w tym właśnie momencie dalekie światełka zgasły.
Pięć minut minęło. Na ekranie ponownie pojawił się napis: powrót do stacji. Tym razem nikt już nie próbował nakłaniać komputera, by ten jeszcze chwilę poczekał.
Gwiezdni rozbitkowie
— Mamo! — jęknął z zachwytu Oleg Zadra. — Jakież boskie warkocze!
— Cudowne… — szepnął cichutko Radek, czując, że jego serce zmienia się, nie wiedzieć czemu, w oszalałą z pośpiechu żabę.
— Słodkie — dorzucił Baś, oblizując się nerwowo. Po raz pierwszy tego wieczoru smutną twarzyczkę Anik rozjaśnił przelotny uśmieszek.
— To ojciec nie pozwolił mi ich ściąć — rzuciła zdawkowo. — Poza tym są wygodne na lekcjach zajęć kosmicznych. Zwijam je wtedy na głowie w podu-szeczkę i w ten sposób próżniowy kask nigdy mnie nie gniecie.
Baś wytrzeszczył na nią oczy.
— O czym ty mówisz? — wykrztusił.
— Ha, ha, ha — powiedział Nik. Nie zaśmiał się, tylko właśnie: powiedział.
— Wszystko w porządku, wszystko w porządku, wszystko w porządku — pośpieszył z pojednawczą interwencją poczciwy profesor O’Claha. — I jedne warkocze, i drugie warkocze sąozdobąnaszegoświęta.
— Racja — potwierdził doktor Olcha, spoglądając z figlarnym błyskiem w oczach na Radka, który jed nak nie mógł tego zauważyć, ponieważ druzgotał właśnie morderczym wzrokiem nieszczęsnego Basia.
Anik przestała się uśmiechać. Spojrzała na wspaniale zastawiony stół i zaczerwieniła się aż po kołnierzyk białego kombinezonu. Teraz dopiero zrozumiała, że Baś wcale nie patrzył na jej, skądinąd naprawdę śliczne, kasztanowe warkocze, tylko pożerał oczami tort, który przed chwilą wpłynął na środek srebrzystego obrusa i miał stanowić szczytowy punkt świątecznej uczty. Tort był ogromny, miał kształt komety i dźwigał na sobie wspaniały warkocz upleciony z najwymyślniejszych aromatycznych kremów szczodrze nadziewanych bakaliami. Było to istne arcydzieło, świadczące o nadzwyczajnych talentach Patt Hardy. Autorka słodkiego poematu nie wyglądała jednak w tej chwili na twórcę, którego rozpiera słuszne poczucie dumy. Utkwiła błagalne spojrzenie w twarzy Anik, wyraźnie głowiąc się, co by tu powiedzieć, żeby oczyścić atmosferę zmąconą fatalnym nieporozumieniem. Niestety! Zanim zdołała coś wymyślić, sprawę przesądził profesor Stanko Yaic.
— Dawno temu ludzie wierzyli, że pojawienie się komety wróży kataklizmy i nieszczęścia — nadmienił uprzejmym tonem. — Na wszelki wypadek palili wtedy na stosach młode dziewczyny z warkoczami, jako czarownice.
— Okropność! — wzdrygnął się Oleg Zadra. — Na szczęście K-1 nie ma jeszcze złowieszczego ogona, a warkocze, które tu widzimy…
— Och, przestańcie! — przerwał mu boleściwy okrzyk. Anik, jakby już poczuła żar bijący od ognistego stosu, zerwała się z miejsca i skoczyła w stronę drzwi.
— Ja… ja nie jestem głodna! Ja… przepraszam! — wydyszała jeszcze i zniknęła w korytarzu.
Zebranym mignął tylko piękny gruby warkocz, który w świetle lamp zalśnił przez moment najczystszym złotem.
— Noicoterazbędzie — westchnął O’Claha.
— Biedne dziecko — szepnęła Patt. — Ma tylko Piotra… Wiecie przecież, że jej matka zginęła w katastrofie promu kosmicznego, kiedy Anik miała dwa latka. Przyleciała aż z Gagarina i nie mogła się zobaczyć z ojcem. Nic dziwnego, że jest zdenerwowana. A teraz jeszcze zrobiliście jej wielką przykrość.
— Co ja takiego powiedziałem? — przestraszył się słynny podróżnik. — Przecież chciałem tylko…
— To nie pan! — nie pozwolił mu skończyć Radek, który dopiero w tej chwili odzyskał zdolność mowy. — To Baś! — wysyczał, zaciskając kurczowo pięści. — Ten żarłok! Ta buła nadziewana! Ta… ta… ta purchawka!
— Ten — poprawił odruchowo profesor Yaic. — Ten purchawka.
— Co ja? Co ja? Dlaczego ja? — protestował purchawka.
— Uspokójcie się — Patt spojrzała na Basia smutnym wzrokiem i położyła mu rękę na ramieniu. — Widzisz, zaczęliście mówić o warkoczach i Anik pomyślała, że chodzi o nią, a potem, kiedy zrozumiała, że się pomyliła, było jej przykro. Każdej dziewczynie zrobiłoby się głupio w takiej sytuacji. Ale wszystko można było jeszcze naprawić, gdyby nie to, co profesor Yaic powiedział o paleniu czarownic. Nasz szef powinien uprzedzać, kiedy ma zamiar zażartować — ciągnęła niewinnym tonem, wznosząc oczy ku sufitowi — bo czy mówi o czarownicach, torcie, czy też o najnowszych badaniach Galaktyki IC 40, brzmi to zawsze tak, jakby informował o niebywałym odkryciu naukowym… Biedna Anik — zakończyła.
— Tak brzmi? — zdziwił się Yaic. — Tak — odpowiedział sam sobie. — Niedobrze. Bardzo niedobrze — wyraził ubolewanie.
— Czy długo będziemy jeszcze roztrząsać ten nie mający żadnego znaczenia incydent? — spytał nosowym głosem Nik.
Radek w pierwszej chwili nie dowierzał własnym uszom. Następnie doszedłszy do przekonania, że jednak usłyszał dobrze, poczuł nieprzepartą chęć porwania ze stołu feralnego tortu i umieszczenia go na rudej głowie zarozumialca.
Na szczęście, zanim doszło do tej ostateczności, w ak-cję wkroczył ojciec niedoszłej ofiary.
— Mój syn udaje, że obchodzą go tylko jego zbiory, podróże kosmiczne i zawiłe problemy astrografii — stwierdził pogodnie. — Nie przejmuję się, bo wiem, ze mu to przejdzie. Najlepiej nie zwracajmy na niego uwagi.
Radek wpatrzył się z wdzięcznością i zachwytem w uśmiechnięte oblicze słynnego podróżnika. Wypada wyjaśnić, choć w gruncie rzeczy sprawa jest aż nadto oczywista, że kasztanowe warkocze Anik, jej wielkie niebieskie oczy, małe dołeczki w policzkach i zgrabna figurka od pierwszej chwili wywarły na bracie żarłocznego Basia kolosalne wrażenie.
— Nieładnie wyszło — westchnął po dłuższej chwili milczenia doktor Olcha — ale dajmy dziewczynie ochłonąć i zajmijmy się nareszcie twoimi warkoczami — zerknął z uśmiechem na Patt.
— Tak, tato, tak — poparł go skwapliwie Baś. Patt Hardy uniosła ręce na znak kapitulacji, a następnie ukrajała pierwszą, wielką porcję.
— To dla Anik — powiedziała, odstawiając talerzyk na bok.
W jadalni zapanowało teraz pełne skupienia milczenie przerywane jedynie głuchymi pomrukami ucztujących. Pierwszy skończył Oleg Zadra.
— Pycha! — odsapnął. — Biedny Piotr…
— Ummm… urn… — mamrotał z rozkoszą Baś.