Ośrodka Wielkich Szybkości, żeby ostatecznie zadecydowali, czy Alan może odzyskać dawną licencję. Teraz… — zawahał się — powinien właściwie złożyć nadzwyczajny raport i czekać, co z tego wyniknie. Ale faktem jest, że jako pilot Bysson wykazał się pełną sprawnością… Nie wiem… — zakończył niezdecydowanie.
— Jednak poleciał w tajemnicy przed wszystkimi na K-1 — mruknął po chwili Yaic. — Jednak zabrał lodowe kamienie, chociaż to groziło nieobliczalnymi następstwami.
— No, właśnie — westchnął Cox. — Cóż, takiego postępku nie można usprawiedliwić. Nie — powtórzył, jakby odpowiadając na pytanie, które sam sobie w duchu postawił. — Ale… Co innego usprawiedliwić, a co innego: zrozumieć. Widzicie, dla Alana latanie było wszystkim. Przeniósł się do bazy instytutu, bo nie chciał pozostać jako pilot średniego zasięgu tam, gdzie był znany jako najlepszy oblatywacz, mistrz w swoim fachu. Wszystkim było głupio, kiedy odjeżdżał. Dlatego pozwolono mu zabrać rakietę, na której latał przed wypadkiem.
— „Etę”! — wyszeptał bezwiednie Radek. Cox skinął głową.
— Tak, „Etę”. Już wtedy kiedy lecieliśmy na orbitę Trytona, „Eta” wzbudziła moje podejrzenia. Odpowiedź z Centrali te podejrzenia potwierdziła. No, ale wracajmy do historii Alana. Potem na K-1 znaleziono grające kamyki, a równocześnie do bazy przybył na staż Witold Dauba. Znacie go lepiej ode mnie. To zapaleniec, jeden z tych, dla których pierwszy lot w gwiazdy to zaledwie wstęp do podróży poza Galaktykę, w najdalsze zakątki wszechświata.
— Wszyscy tak myślimy — wtrącił doktor Olcha.
— Ale nie wszyscy zapominamy przy tym, po co tam chcemy lecieć i… dla kogo. Nik to już zrozumiał. -Białowłosy uśmiechnął się przelotnie, po czym mówił dalej: — Wy pewnie nie znacie historii walki z kosmicznymi przemytnikami, nas jednak uczą tego, kiedy zaczynamy pracę w Centrali. W końcu to nie tak dawno, zaledwie dwieście lat temu. Działały wtedy bandy wyposażone w świetny jak na owe czasy sprzęt, które nielegalnie przywoziły na Ziemię odłamki skał z planet i asteroidów, bryłki gruntu, minerały, rudy i szczątki meteorytów. Sprzedawano je za bajońskie sumy.
— Komu? — wykrzyknął z niedowierzeniem Radek. — Któż to kupował? Przecież uczeni i tak mieli do nich dostęp.
— Nie wszyscy uczeni — odpowiedział z naciskiem Buddy Cox. — Na przykład nie mieli do nich dostępu młodzi stażyści, nawet tak zdolni, jak Witold Dauba. Ale wtedy nie chodziło o naukę… W każdym razie nie tylko o naukę. Pamiętajcie, że działały jeszcze wielkie, prywatne koncerny, które bez skrupułów walczyły ze sobą o zyski. One były głównymi klientami przemytników. Istniała przecież możliwość odkrycia nowych pierwiastków, drogocennych kopalin, w ogóle tajemnic przyrody, które można by wykorzystać w przemyśle, żeby prześcignąć i zniszczyć konkurentów. A poza tym wówczas także byli kolekcjonerzy — znowu uśmiechnął się do Nika. Zaraz jednak spoważniał. — Opowiadam te stare dzieje, bo chociaż dziś nie ma już przemytników, ale czasem w którymś z nas w chwili słabości odezwą się echa najrozmaitszych złych nawyków odziedziczonych po przodkach. Gdyby wszyscy zawsze umieli zapanować nad sobą, niepotrzebna byłaby moja Centrala. Przecież nikt nie chce świadomie szkodzić Układowi i ludziom. Witold Dauba także myślał tylko o tym, że purchawki mogą się przyczynić do odkrycia energii, która przybliży nam gwiazdy. Uległ swojej pa sji zapominając, że nie wolno mu tego robić. Nie zawahał się nawet wciągnąć w swoją grę Byssona. Ba, obiecywał, że pomoże mu odzyskać dawną licencję. Wątpię, czy taki stary wyga, jak Alan, uwierzył w to,' że Dauba; choćby nawet chciał, naprawdę może mu pomóc, ale… bardzo tęsknił do dalekich lotów. Wyprawa na K-1, prawdziwy, niebezpieczny lot to była z kolei dla niego gratka, której nie potrafił się wyrzec. Wziął „Etę” i wystartował. Dalszy ciąg znacie. Tak… — zrobił krótką pauzę. — Widzicie — podjął z namysłem — mówimy o winie Dauby i Byssona. Cóż, początkowo rzeczywiście myśleli tylko o tym, żeby się nie zdradzić. Jednak kiedy ujrzeli eksplozję na orbicie Trytona i kiedy wysłuchali opinii komputera, szybko doszli do wniosku, że nie wolno czekać na wezwane przez bazę statki. Polecieli. Wyprawa ratunkowa była niebezpieczna, jak sami najlepiej wiecie, ale. oni nie bali się o swoje życie. Tracili znacznie więcej. Obydwaj wszystkie swoje pragnienia i ambicje związali z badaniem i podbojem kosmosu. Czym dla Byssona jest latanie, tym dla Witolda nowe paliwa i supersilni-ki. Z tego, przynajmniej w ich własnym mniemaniu, musieli zrezygnować, przyznając się, że chcieli nielegalnie zdobyć purchawki. Nie mogli przecież liczyć na to, że ten postępek ujdzie im płazem… Bysson był pewny, że raz na zawsze pożegna się z rakietami, już nie tylko dalekiego zasięgu, natomiast Dauba uważając, że żaden z zespołów pracujących w kosmosie nie zechce go mieć w swoim gronie, postanowił wrócić na Ziemię i zapomnieć o gwiazdach. A jednak polecieli, aby ratować człowieka. Z pewnością nie usprawiedliwia ich wcześniejszego postępku to, że jeden bardzo chciał latać, a drugi budować superszybkie silniki. Natomiast fakt, że tak prędko nie tylko uznali swój błąd, lecz zdecydowali się go także naprawić rezygnując z osobistych marzeń, wystawia im, przynajmniej w moich oczach, już całkiem inne świadectwo. Nie wiem, co wy o tym myślicie… Ja jednak zwołam tę komisję i zrobię wszystko, żeby Alan odzyskał swoją dawną licencję.
— A ja — przerwał zdecydowanie profesor Yaic — nie puszczę Dauby na żadną Antarktykę! Chyba że będzie chciał wrócić do Ośrodka Wielkich Szybkości. Jest za zdolny na to, aby miał podlewać kwiatki na Ziemi.
— Tak! — zawołał Fufurya. — Błąd! Wina! Różnie bywa… — zniżył głos i zamyślił się. — Nie ten jest odważny, kto w ogóle się nie boi, tylko ten, kto umie przezwyciężyć swój strach — zamruczał po chwili. — To samo dotyczy innych cech naszego charakteru. Bywa, że palnie się głupstwo albo coś nabroi. To jeszcze niewiele świadczy o człowieku. Najważniejsze, jak za-chowa się potem. No, co się gapisz? — ni stąd, ni zowąd huknął na Coxa, który odruchowo uniósł ręce w obronnym geście. — Idź już! Sprowadź ich tutaj i powiedz, że Patt… — urwał nagle i łypnął wściekle oczami. — O mało się przez ciebie nie wygadałem! — warknął. — No, zmykaj!!!
Nie musiał powtarzać tej tak uprzejmie wyrażonej propozycji. Białowłosy uśmiechnął się, obrócił na pięcie i wyszedł.
Radek żywo interesował się losem młodego fotonika i pilota nie istniejącej już „Ety”, toteż z należytym skupieniem wysłuchał przemowy Coxa. W pewnym momencie doszedł jednak do wniosku, że ktoś taki, jak pracownik słynnej Centrali Ochrony Planet, stanowczo powinien się bardziej streszczać. Tym łatwiej przyszło mu teraz oderwać się myślami od dobrych i złych cech charakteru człowieka w ogóle, a Dauby oraz Byssona w szczególności. Jego zainteresowanie skupiło się na znakomitym grawitoniku. „O mało się nie wygada łem…” Co to miało znaczyć? Znowu jakieś tajemnice?