— Panie profesorze, pan miał nam zdradzić jakiś sekret? — zagadnął chytrze, z niewinnym uśmiechem.
— Ja? — Fufurya nagle ponownie przeistoczył się-w człowieka-węża, w dodatku węża miotanego gorączkowym tańcem. — Ja?!
— Przed chwilą wspomniał pan coś o Patt — podsunął przymilnie chłopiec. — Pan Cox poszedł powiedzieć Daubie i Byssonowi, że Patt…
— Aaaa! — przerwał mu straszliwy ryk grawitonika. — Ty podstępny szpiegu! Nie dość, że podsłuchujesz, za co powinieneś być posiekany, pokropiony smołą i wystrzelony na jakąś kometę, gdzie kosmiczne potwory zrobiłyby z ciebie czarne purchawki, to jeszcze potem masz czelność brać mnie na spytki! Mnie! Sekret? Pewnie, że mam sekret! Wezwałem tutaj całą moją bandę, buahahaha! — roześmiał się tak, że wszyscy obecni dostali gęsiej skórki. — Jestem przecież zbirem! Hersztem kosmicznych piratów! No, na co czekasz? Wyrwij komuś nogę i daj mi nią po głowie, bo potem będzie za późno!!!
Niewykluczone, że chłopiec, oszołomiony nagłą napaścią, uczyniłby zadość woli profesora Fufuryi, ale w tej właśnie chwili przedstawienie zostało przerwane, bowiem od proga dobiegł ich donośny głos O,Clahy:
— Muzyka! Fanfary! Naprzód marsz!
Z głośników rzeczywiście popłynęły dźwięki fanfar. Od pierwszych tonów obecni zorientowali się, że słuchają melodii słynnego marsza galaktycznego grywanego tylko przy szczególnie uroczystych okazjach. A chwilę potem w takt muzyki do jadalni wkroczył okazały, świąteczny orszak. Otwierała go Patt Hardy dźwigając przed sobą tacę, na której pysznił się przeogromny tort, tym razem w kształcie latającego zamku z Basiowej bajki.
„Znowu!…” — jęknął w duchu Radek, myśląc z rozpaczą, że jak tak dalej pójdzie, za rok będzie grubszy od najgrubszego z łakomych łysych chemików.
Zaraz jednak otrząsnął się z tej koszmarnej wizji, bo za Patt ujrzał wdzięczną główkę Anik. Dziewczyna kroczyła z dumnym wyrazem twarzy, ale w jej niebieskich oczach chłopiec dostrzegł jakieś przekorne figlarne ogniki, które go zachwyciły, choć równocześnie wpra-wiły w dziwne zaniepokojenie. Za Anik, także obarczoną jakimś słodkim ciężarem, szedł Black Rondell, wyprzedzając profesora Kuningasa sprowadzonego specjalnie na tę okazję z dyspozytorni. Dalej, wysoko nad głowami innych, lśniły w świetle lamp białe włosy Coxa. Pochód zamykali Bysson i Dauba. Byli bladzi i wymi-zerowani, ale nikły uśmieszek na twarzy fotonika świadczył o tym, że przedstawiciel Centrali Ochrony Planet zdążył im już powiedzieć coś, co trochę poprawiło ich samopoczucie.
— A to niespodzianka! — zawołał z radosnym zdumieniem profesor Yaic.
— Brawo, brawo! — Oleg Zadra błyskawicznym ru-chem wyrwał swoją kamerę Nikowi, zanim ten zdążył odskoczyć na bezpieczną odległość.
Rudy spojrzał na ojca z niemym wyrzutem, ale szybko zapomniał o doznanej krzywdzie, a nawet po chwili zaczął nucić pod nosem melodię marsza. Wypadło to trochę cienko i trochę — co tu ukrywać — fałszywie, lecz przecież podróżnik i badacz kosmosu nie musi być zaraz śpiewakiem operowym.
— Wyszło szydło z worka! — zaśmiał się Cox. — To jest dopiero prawdziwy spisek! Nawet mnie nie powiedzieli, co tam pitraszą!
— Ja wiedziałem — pochwalił się Mig Fufurya wykonując skróconą wersję swojego najpiękniejszego wężowego piruetu. — Wiedziałem! — powtórzył triumfal nie. — Ale nikomu ani mru-mru, chociaż ten szpieg — łypnął na Radka — chciał ze mnie wszystko wyciągnąć!
— Ach! Ach! Ach! — powtarzał Baś nie mogąc wymówić nic więcej.
Doktor Olcha przyjrzał się promieniejącej szczęściem twarzy swojej młodszej pociechy, następnie zerknął na Anik i Radka, po czym niespodziewanie wpadł w istny szał radości. Porwał za ręce synów i — nie zwracając uwagi, że obaj powiewają nad podłogą na kształt karnawałowej serpentyny — wirował w miejscu z oszałamiającą szybkością, a następnie zaczął wycinać hołubce, których próżno by szukać w jakimkolwiek podręczniku tańca.
Uroczysty korowód okrążył stół i zatrzymał się. Wtedy profesor Kuningas rozwinął wielką kolorową płachtę i zawiesił ją na ścianie. Zabłysła korona słoneczna, z której strzeliły promienie, prześwietlając artystyczne wyobrażenia planet i satelitów. Splecione w uścisku ludzkie dłonie unosiły drzewo, na którym przysiadł rój wielobarwnych motyli. Dopiero z bliska można było dostrzec, że te motyle to pięknie wymodelowane flagi.
Doktor Olcha znieruchomiał, co jego synom pozwoliło na powrót nawiązać kontakt z podłogą.
Pierwszy odzyskał mowę Radek.
— Godło! — zawołał z przejęciem. — Godło! Nastała cisza. Wszyscy patrzyli jak urzeczeni w słoneczny obraz symbolizujący treści drogie każdemu człowiekowi.
— Mamy przecież Błękitne Igrzyska — powiedział wreszcie profesor Kuningas, na próżno starając się pokryć wzruszenie żartobliwym tonem. — Już ostatni dzień, ale dotychczas, jak wszyscy wiecie, nie mieliśmy ani głowy, ani ochoty do zabawy. Za to teraz jesteśmy wreszcie razem, nikomu nic już nie grozi, stacja K-1 zakończyła działalność. Może nieco inaczej, niż to leżało w naszych planach, ale — tak czy owak — swoje zadanie spełniła znakomicie. Najwyższy czas uczcić Wielką Rocznicę. A poza tym powinniśmy okazać naszą wdzięczność i uznanie ludziom, którzy u progu drogi do gwiazd wykazali się odwagą i hartem ducha, zdając wielki kosmiczny egzamin. Sądzę — profesor spojrzał na udekorowaną przez siebie ścianę — że to godło będzie najwłaściwszym tłem dla małej uroczystości, którą postanowiliśmy powitać… a właściwie pożegnać Błękitne Święta.
— Dni Starej Ziemi — Piotr Jardin uniósł wysoko brwi i rozejrzał się ze zdziwieniem. — Zupełnie zapomniałem.
— Nie ty jeden — zapewnił go Oleg Zadra.
— No, a teraz — szczupłą twarz Kuningasa rozjaśnił szeroki uśmiech — prosimy bohaterów! Bartosz Olcha!
— Ooiii! — zawiadomił o swojej obecności wezwany.
— Podejdź bliżej.
Kierownik bazy Instytutu Galaktycznego skinął na Basia i odebrawszy od Patt tacę, ceremonialnie wręczył ją chłopcu. Ten natychmiast zbliżył nos do powierzchni smakowitej konstrukcji. Na jego okrągłej twarzy odmalował się wyraz niewysłowionej błogości.
— Uuuuu… — zaintonował.
Odpowiedziały mu zmieszane głosy oczarowanych widzów. Tylko profesor Kuningas zachował niezmąconą powagę.
— To dzięki tobie mogliśmy uratować naszych kolegów i przyjaciół, którym groziło, że pochłonie ich topniejąca kometa. Podsunąłeś nam pomysł, jak się okazało, skuteczny. Niech twoja fantazja zawsze służy ludziom i pozwoli ci przeżyć najpiękniejszą bajkę wśród gwiazd. Dziękuję.
— Cudo! — zawołał Oleg Zadra. — Od dziś zaczy nam uczyć się na pamięć wszystkich bajek! Może i ja kiedyś zasłużę na taki tort!
— Za późno — burknął życzliwie profesor Fufurya. — Jesteś za stary.
Baś, odprowadzany oklaskami, wrócił na swoje miejsce przy stole, a profesor Kuningas wezwał z kolei jego brata.
— Radosław Olcha!
Drugi bohater ruszył bez pośpiechu w stronę uczonego.
— Dajcie mu kość — mruknął Fufurya. — Będzie mógł sobie trochę poćwiczyć zęby.
— Tsss — uciszył go niecierpliwie O’Claha.
— Poczekajcie! — krzyknął Piotr Jardin. — Zostawcie to mnie!
Odebrał od córki prezent przeznaczony dla Radka, spojrzał chłopcu prosto w oczy i powiedział poważnie:
— Dziękuję. Gdyby nie ty, spałbym teraz dalej, ale już snem wiecznym. I przepraszam wszystkich, że wymyśliłem takie hasło.