— Nie dziękuj — odpowiedział Kuningasowi słynny uczony. — To wam i tylko wam należą się podziękowania. Baza i stacja K-1 znakomicie wykonały swoje zadanie. Zebrane przez was dane potwierdzają, że możemy już polecieć, aby przyjrzeć się bliżej innym Słońcom i ich planetom. A jeśli chodzi o te lodowe kamienie… Cóż, spotkamy jeszcze nie jedną i nie dziesięć zagadek, tak w naszej Galaktyce, jak i w innych. Ale przecież gdyby pewnego dnia zabrakło zagadek, życie straciłoby dla nas sens. Może trafimy do ojczyzny purchawek już w pierwszym locie, a może w dziesiątym lub setnym. To nieważne. Kiedyś odkryjemy je na pewno. Zresztą także sama kometa K-1 wróci do nas za kilka tysięcy lat. Kto wie, czy znowu nie znajdziemy na niej czegoś ciekawego? Cóż znaczą lata… W chwili gdy otwieramy przed ludzkością cały wszechświat. A właśnie, byłbym zapomniał. Powiedz Migowi, że jego teoria wykorzystania słabych galaktycznych pól grawitacyjnych do podróży z szybkością nadświetlną została powszechnie uznana za największą naukową rewelację stulecia. Wszystkie placówki są w stanie prawdziwej euforii. Powołaliśmy zespoły, które zajmą się budową silników przystosowanych do wzmacniania sił grawitacyjnych. Stanko będzie miał nowe zajęcie.
Zmienił nagle temat i ton,
— Co teraz robicie?
Upłynęło kilka sekund, zanim profesor Kuningas ochłonął z wrażenia i mógł odpowiedzieć.
— Właśnie zaczęliśmy obchodzić Błękitne Igrzyska. Wcześniej nie mieliśmy do tego głowy.
— To bardzo dobrze, że teraz macie! — zaśmiał się Arbanin. — W takim razie nie przeszkadzam. „Kopernik” i „Albert” będą was eskortować do Neptuna. Możecie spokojnie świętować. Żeby wam to ułatwić, przerywam łączność. Odtąd będę się kontaktował tylko ż komputerem bazy. Dla was mnie nie ma. Życzę wesołej zabawy. Koniec.
Kuningas próbował jeszcze coś powiedzieć, ale urządzenia łączności pozostały głuche i nieme.
Baza wędrowała pod dobrą opieką przez bezmiar międzyplanetarnej przestrzeni. Lud Arbanin nie żartował. Postanowił, że załoga wielkiego satelity beztrosko spędzi ostatnie godziny lotu i było to postanowienie nieodwołalne.
— Mig, dlaczego nic nam nie powiedziałeś?! — profesor Yaic podszedł żywo do Fufuryi. Na jego twarzy malowała się radość i zaciekawienie.
— Przyjmij moje gratulacje — uścisnął serdecznie kościstą dłoń grawitonika. — Bardzo się cieszę. Ale powiedz coś więcej o tej teorii.
Człowiek-wąż wygiął się do tyłu i zrobił niechętną minę.
— Siły grawitacyjne w przestrzeni międzygwiezdnej są bardzo słabe, ale jeśli tym mądralom, konstruktorom, uda się zrobić silniki, które będą je stale wzmacniać, to statek o takim napędzie będzie też stale przyspieszał, aż wreszcie osiągnie każdą szybkość, jaka nam się tylko zamarzy. Jednak na razie to tylko hipoteza.
— Ale wspaniała! — wykrzyknął z entuzjazmem doktor Olcha.
Profesor Kuningas pokręcił głową i powiedział:
— Skoro Arbanin mówił o największej naukowej rewelacji stulecia, a Rada Naukowa powołała od razu zespoły robocze, to chodzi o coś więcej niż hipotezę. Gratuluję, Mig. Serdecznie gratuluję. Że też nie pisnąłeś ani słówka!
— Niezupełnie — mruknął jeszcze bardziej ponuro Fufurya. — Black i Sean wiedzieli. Pierwszy określił charakterystykę paliwa, jakie mogłoby napędzać silniki wzmacniające, a drugi pomógł mi w ostatniej fazie, przy obliczeniach. Ja je potem tylko sprawdziłem.
— No i odkryliśmy nowy spisek! — zaśmiał się Cox. — Jak tak dalej pójdzie, będę musiał wezwać na pomoc cały zespół Centrali!
— Obyśmy takich spisków mieli bez liku — rozmarzył się profesor Yaic. — A kiedy właściwie zdążyłeś przekazać swoją teorię Radzie Naukowej? — zwrócił się znowu do Fufuryi. — Tyle się tu ostatnio działo.
— A działo się, działo — przytaknął grawitonik. — Obliczenia sprawdziłem w nocy na korytarzu i zaraz nadałem je na. Ziemię. A chwilę później zostałem pokąsany — dodał przewracając groźnie oczami.
Radek osłupiał. Więc wtedy, w nocy, Fufurya posłużył się „zieloną” ścianą, żeby ostatni raz przed opublikowaniem sprawdzić swoje odkrycie. Odkrycie, które być może otworzy ludziom drogę do gwiazd, na krańce wszechświata! A on myślał… on myślał…
Z odrętwienia wyrwał go cichy głos Witolda Dauby.
— A ja, głupi, szukałem rewelacji w purchawkach— szepnął fotonik. — Tymczasem rozwiązanie przyszło z Ziemi… bo przecież umysł człowieka należy do Ziemi…
— Jak zwykle, jak zwykle — odpowiedział Daubie równie cicho profesor Yaic. — Kosmos wiele już nas nauczył, a w przyszłości z pewnością będziemy mu mieli jeszcze więcej do zawdzięczenia. Przecież Ziemia z kolei należy do kosmosu. Cieszę się jednak, że to powiedziałeś. Będziemy razem pracować nad tymi silnikami, prawda?
Fotonik otworzył usta, ale nie był w stanie wykrztusić słowa.
Nagle dyspozytornię przeszył straszliwy ryk genialnego odkrywcy.
— Co to?! Co to?! Precz! Nie życzę sobie! — wrzeszczał Fufurya, który teraz dopiero zauważył, że Oleg Zadra cały czas celuje w niego obiektywem swojej kamery. — Przynajmniej uczesałbym się i zrobił mądrą minę — zakończył łagodniej, choć z wyraźną pretensją.
Słynny podróżnik — zupełnie nie speszony gromami, jakie spadły na jego głowę — odjął kamerę od oka.
— Musiałem przecież sfilmować autora naukowej rewelacji stulecia, w momencie kiedy przyjmuje pierwsze gratulacje — powiedział. — Ale nie martw się, profesorze — dodał przymilnym tonem. — Sportretuję cię także, kiedy będziesz w pełnej gali.
— Wtedy nikt go nie pozna — zauważył pogodnie O’Claha.
Wszyscy się roześmieli, a profesor Kuningas, uprzedzając ripostę człowieka-węża, zawołał wesoło:
— Przybyło nam bohaterów! Patt i spółka będą musieli znowu popracować w kuchni. A teraz zróbmy tak, jak nam radził Arbanin, i zacznijmy wreszcie świętować.
— Wszystko pięknie — podchwycił Piotr Jardin. — Tylko że mieliśmy już bajki dla dziewcząt, torty dla chłopców, a gdzie jest szampan dla królewiczów i odkrywców?
— Znajdzie się i szampan — zapewnił go poważnie-Black Rondell.
— Całe szczęście — odetchnął egzobiolog. — Wypiję zdrowie bohaterów i utopię własne smutki. Ani warkocza, ani Orderu Pierwszej Gwiazdy.
— Naprawdę? — zdziwił się z figlarnym błyskiem. w oczach Oleg Zadra. — A mnie się wydawało, że kto jak kto, ale właśnie ty zdobyłeś tutaj swoje s ł o ń c e!
Patt skwapliwie mu przytaknęła.
— Oczywiście! W ogóle jest bajecznie! — orzekła z przekonaniem. — Lodowe kamienie, wystrzelenie stacji, wyprawa ratunkowa, hasło, odkrycie profesora Fufuryi, Krzyże Słoneczne. Może to naprawdę tylko. bajka? Baś, czy przypadkiem nie wymyśliłeś tego wszystkiego?
— Nie — odrzekł po krótkim zastanowieniu Baś. — To nie ja.
Doktor Olcha spojrzał z uśmiechem na syna, po czym nagle spoważniał.
— Bajka… — powtórzył jakby do siebie. — Kto wie, kto wie? Czy to nie bajka, że potrafiliśmy pokonać wszystkie kłopoty, od których roiła się nasza ziemska historia, zlikwidować choroby, głód, granice i uczynić z mieszkańców Ziemi jedną wielką rodzinę? Czy to nie bajka, że ludzie umieli budować wciąż doskonalsze maszyny, a równocześnie pisać wiersze, malować, komponować symfonie i wymyślać cudowne historie o śpiących królewnach, dobrych wróżkach, Kopciuszkach i Czerwonych Kapturkach? Czy to nie bajka, że s ą bajki? A to, że mądry uczony, układając się do samotnego snu w hibernatorze na dalekiej komecie, ostatnią myślą przywołał obraz pewnej dziewczęcej główki z warkoczami i że potem znalazł się ktoś, kto w porę krzyknął: „warkocze!” — czy to nie jest cudowne? Albo że budując supermozgi i komputery, wyzywając gwiazdy, tak łatwo się wzruszamy, cieszymy, martwimy. I że chociaż pracy poświęcamy życie, to kochamy tylko ludzi? — Odwrócił się nagle twarzą do ekranu i wskazał niebo z biliardami gwiazd. — A czy to nie bajka, że istnieje wszechświat? I że my będziemy tam… o, tam, gdzie świeci to złote oczko.