Uderzył palcem w dolny róg tarczy, trafiając w ja-kąś małą gwiazdkę.
Przez chwilę było cicho jak makiem zasiał. Wszyscy utkwili wzrok w mikroskopijnej iskierce, która w isto-cie była ogromnym Słońcem otoczonym planetami, gdzie — być może — ktoś inny w tym samym momencie myślał o tym samym i tak samo jak ludzie…
Profesor Kuningas westchnął. Było to jakby hasło do powrotu z czarnego nieba na ziemię, a raczej na pokład podróżującej przez przestrzeń ziemskiej bazy.
Stanko Yaic uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Ładnie to powiedziałeś, ale…
— …ale za długo! Za długo! — wpadł mu w słowo Fufurya. — Miało już nie być gadania! Teraz jeszcze zacznie ten krzykacz — wyszczerzył zęby do O,Cla-hy — i będzie po świętach!
— A żebyś wiedział, że zacznę! — podchwycił z entuzjazmem matematyk. — Ale nie mowę, tylko bal! Orkiestra! Szampan! Efekty! Główne atrakcje: cudowne dzieci i człowiek-wąż! Tańce! W pierwszej parze Patt i Piotr! Zaraz za nimi ja z Anik!
— A Baś udekoruje ściany — uzupełnił Rondell. — Chodźmy, chodźmy!
Dyspozytornia opustoszała. Pozostał tylko Radek ciągle jeszcze zapatrzony w ekran z gwieździstym niebem i… Anik.
W pewnym momencie chłopiec, jakby czując na sobie jej wzrok, odwrócił się.
— To ty… — szepnął.
Zrobił krok w stronę dziewczyny, stanął, westchnął i z ogromnym skupieniem zaczął rozglądać się po podłodze.
— Wszyscy już poszli — powiedziała cicho Anik. — Chodź, bo zaczną… zaczną się niepokoić — wybrnęła zwycięsko.
— Tak, idę — przytaknął potulnie Radek, nie ruszając się z miejsca. — Wiesz, chciałem ci coś powiedzieć — wyrzucił z siebie jednym tchem z jakimś rozpaczliwym pośpiechem.
— Tak?…
— Tak.
Nastała cisza. Niebieskie oczy czekały, skryte pod długimi rzęsami.
— Bo widzisz — powiedział wreszcie Radek — to hasło, które wymyślił twój tatuś, było ładne, ale jaja wolałbym „Anik”. Imię — wyjaśnił. — Masz naprawdę śliczne warkocze… Tylko że nie same warkocze… To znaczy, cała jesteś… jesteś… — urwał.
— Jestem?… — powtórzyła po jakimś czasie dziewczyna.
Radek podjął jeszcze jeden desperacki wysiłek.
— No… w ogóle…
Dłuższą chwilę milczenia znowu musiała przerwać Anik.
— A wiesz, ja tobie chciałam także coś powiedzieć. Chłopiec poruszył kilkakrotnie wargami, zanim zdołał wyszeptać:
— Tak? Co?
— To samo, co ty mnie! — usłyszał w odpowiedzi, a w następnym ułamku sekundy poza nim w dyspozytorni nie było już nikogo.
Dobre pół minuty stał jak zamurowany, po czym nagle podskoczył, wydał serię zduszonych, niepodobnych do niczego odgłosów i rzucił się pędem w stronę drzwi.
Jadalnia przemieniła się w olśniewającą salę balową. Snop światła jedynego reflektorka padał na godło Starej Ziemi. Poza tym w przestronnym pomieszczeniu panował półmrok. Tym wyraźniej rzucał się w oczy olbrzymi obraz wyczarowany przez Basta na ścianie naprzeciw godła. Było to jakby niebo, ale widziane z Ziemi, z wielkim księżycem, błyszczącymi latarniami sztucznych satelitów i cieniutkimi łukami ognia wyrzucanego przez roje rakiet. Wszystko to zasnuwała błękitna mgiełka tłumiąca lśnienie gwiazd.
Radek szedł coraz wolniej, wolniej, aż wreszcie stanął tuż za Anik, akurat w momencie kiedy Baś zawołał:
— Sezamie, otwórz się!
Niewyraźna mgiełka pękła niczym rozdarta zasłona i cały przestrzenny obraz zaczął się szybko powiększać. Widzowie doznali wrażenia, że to oni sami nagle wyruszyli w głąb nieba i zaczęli z niesłychaną szybkością zbliżać się do najdalszych gwiazd. Zniknął księżyc i rakiety, za to z otchłani kosmosu wypływały wciąż nowe świecące ślimaki Galaktyk, rozżarzone obłoki, błękitne, białe i czerwone słońca otoczone wianuszkami pięknych planet.
— Sezamie, otwórz się! — powtórzył Baś. Obraz ponownie rozdzielił się na dwie części. Gwieździsta przestrzeń umknęła w prawo i w lewo, odsłaniając wnętrze pałacowej komnaty jeszcze bogatszej i piękniejszej od tych, które załoga bazy podziwiała w czasie poprzednich seansów. W jej centralnym punkcie — zamiast kryształowego łoża — stał na marmurowym podwyższeniu ogromny, błękitny, lśniący od klejnotów tron. Nie był pusty. Siedziała na nim jakaś postać w gronostajowym płaszczu i w imponujących rozmiarów koronie, z berłem i złotym jabłkiem. Ze ścian, jakby okrytych świeżym szronem, padały na nią migotliwe, brylantowe refleksy. Obraz rósł, zbliżał się, aż wreszcie wszyscy rozpoznali rysy twarzy bajkowego monarchy, a raczej monarchini.
— Anik! — krzyknęła cicho Patt.
Rzeczywiście. Postać na tronie miała ogromne niebieskie oczy, a spod jej korony spływały dwa kasztanowe warkocze.
— Królowa Śniegu — szepnął bezwiednie Radek. Powiedział to bardzo cicho, ale nie za cicho dla Olega Zadry, który stał tuż obok.
— Królowa Kosmosu! — poprawił słynny podróżnik. Brawo, Baś! Świetny pomysł! Przecież i tak musielibyśmy wybrać królową balu! Zostanie nią sama Królowa Kosmosu w całym blasku swego galaktycznego majestatu!
— To nie ja…
Baś rozejrzał się dokoła. Ale kiedy popatrzył na starszego brata, na jego okrągłej twarzy odmalowało się zrozumienie. Dziwna rzecz, tym razem nie przyszło mu nawet na myśl rozgniewać się na Radka za to, że po raz któryś z rzędu uzupełnił jego wyobraźnię własnymi myślami.
— No, dobrze — mruknął łaskawie. — Niech to już będzie nasza wspólna bajka.
— Tak to rozumiem! — ucieszył się doktor Olcha. — Brawo, Baś! Brawo, Radek! — dodał po chwili, przyjrzawszy się uważnie ślicznej twarzyczce władczyni.
W tym momencie królowa — nie ta ze ściany, tylko ta z krwi i kości, i… warkoczy — potrząsnęła niecierpliwie główką. Kąciki jej warg drgnęły nieznacznie, jakby chciała się uśmiechnąć, ale coś jej w tym przeszkodziło. Na jej twarzy odmalowało się skupienie.
Do pałacu lekkim krokiem wbiegł smukły rycerz w przepysznym stroju. Zbliżył się do tronu, oddał mo-narchini grzeczny, choć nie uniżony pokłon, po czym wziął ją za rękę. Królowa wstała. Wtedy rycerz na chwilę odwrócił się w stronę widowni.
— Radek! — zawołał tłumiąc śmiech doktor Olcha. — Gratuluję, synu!
— Mogłem się tego spodziewać — mruknął z melancholią Nik.
Władczyni i jej towarzysz nie zwracali uwagi na głosy dochodzące z widowni. Trzymając się za ręce, zaczęli iść w głąb sali. Kiedy doszli do zamykającej ją ściany, ta jeszcze raz pękła i rozsunęła się. Znowu zalśniły mgławice, kolorowe słońca, księżyce i planety. Pałacu już nie było. Pozostała mknąca w nieskończoność nieba ciemnoniebieska smuga jakiegoś dziwnego światła. Królowa Kosmosu wraz ze swoim rycerzem szli tą smugą wciąż wyżej i wyżej, coraz mniejsi, coraz bledsi na tle mijanych gwiazd, aż wspięli się ku najdalszej Galaktyce i zniknęli wśród jej złocistych pierścieni.